Nigdy nie utrzymywałem więzi z tą częścią rodziny. Ale to właśnie z tej części Polski zadzwonił prawnik i poinformował mnie o spadku. Prawie uwierzyłem w jego wycenę. Na pewno hojnie go wynagrodzono, aby spróbował mnie oszukać. Ale ja nie dałem się okraść. A to wszystko za sprawą przypadkowo podsłuchanej rozmowy.
Słyszałem różne plotki
Byłem świadomy, że korzenie mojej rodziny sięgają Wrocławia. To tam przed wojną, dziadek prowadził prężnie rozwijającą się cukiernię. W czasach PRL-u, ich przestronne mieszkanie zostało podzielone na osiem małych pomieszczeń. Moi dziadkowie, niegdyś zamożni właściciele, zostali zmuszeni do zamieszkania w najmniejszym z nich, co miało być chyba jakąś karą.
Ustrojowe przemiany doprowadziły do upadku komunizmu i powoli nieruchomość zaczęła wracać do swoich pierwotnych właścicieli. Niestety, dziadek nie doczekał zwrotu całości. A babcia, na dwa lata przed swoją śmiercią, dowiedziała się, że ustawa z lat 50., która pozbawiła ją własności, nie ma już żadnej mocy. Choć o tym wszystkim słyszałem, nie zdawałem sobie sprawy, że mamy jakiś majątek we Wrocławiu.
Losy naszej rodziny były dość zawiłe. Opowieść o jej problemach zajęłaby dużo czasu. Najważniejsze jednak, że rodzice w latach 50. osiedlili się w Warszawie i zdecydowanie nie chcieli utrzymywać żadnych związków z wrocławską gałęzią rodziny.
Notariusz poinformował mnie, że jestem jedynym spadkobiercą majątku pozostawionego przez zmarłą ciotkę, która nie miała bliskich krewnych. Wówczas przypomniało mi się, jak moja mama kiedyś mówiła o swojej siostrze: “Ta stara, dziwaczna i głupia krowa!”. Nie zastanawiałem się jednak nigdy, kto, kogo i z jakiego powodu za kim nie przepada…
Pojechałem zobaczyć mój spadek
Zaraz więc umówiłem spotkanie z adwokatem. Chciałem obejrzeć mieszkanie. A już tydzień później wsiadłem do pociągu. Po kilku godzinach w podróży dotarłem na miejsce. Na peronie czekał na mnie mężczyzna w średnim wieku – trzymał w ręku wydanie “Newsweeka”. To miał być nasz znak rozpoznawczy. Z drugiej strony, przed dworcem czekał na nas zaparkowany samochód.
– Nie spodziewaj się pan zbyt wiele po tym mieszkaniu – ostrzegł adwokat, kiedy wsiadaliśmy do samochodu.
– Jak mam to rozumieć?
– Przez ostatnie lata obiekt ten był opuszczony. Pewien przedsiębiorca miał zamiar go nabyć i odnowić, ale szybko z tego zrezygnował.
– Dlaczego?
– To zniszczony budynek, który trzeba zburzyć aż do fundamentów – rzekł prawnik, spoglądając w lusterko i ruszając samochodem. – Tak właśnie dzieje się z domami, kiedy nie mają właściciela lub kiedy go nie stać na przeprowadzenie niezbędnego remontu.
Dowiedziałem się, że testament mojej ciotki odnaleziono w ostatniej chwili i tam były moje dane i adres. Teraz jestem przekonany, że niewielu osobom zależało na znalezieniu mojej osoby. Zastanawiałem się, skąd ciotka miała informacje o mojej osobie. Przynajmniej ja nigdy jej nie spotkałem, nawet w dzieciństwie. Dziwne jednak są koleje losu.
Budynek był w opłakanym stanie
Po dwudziestu minutach wyjechaliśmy z centrum i dotarliśmy do celu. Kamienica była zupełnie pusta i zniszczona. Obok niej stał komin fabryczny, pozostałość po niedawno rozebranej ciepłowni. Wszystkie okna i drzwi do budynku, aż do pierwszego piętra, były zamurowane. Wyglądało na to, że chodziło o zablokowanie dostępu dla potencjalnych nielegalnych mieszkańców.
– Jaka jest wartość tego mieszkania? – spytałem niepewnie, patrząc jednocześnie na łuszczący się tynk, z którego wystawały zniszczone cegły.
– Prawdopodobnie niewielka – usłyszałem. – Mieszkanie nie nadaje się do remontu, a budynek to ruina. To, co ma jakąkolwiek wartość, to kilkanaście metrów kwadratowych, które są częścią gruntu, na którym stoi ten budynek.
– Ile dokładnie?
– 42 metry i 72 centymetry kwadratowe.
Potem notariusz dał mi do zrozumienia, że ostatnia wycena ustaliła cenę za metr kwadratowy na 1864 złote i 46 groszy. Ostatecznie, dziedziczyłem więc około 80 tysięcy złotych.
– Czy ktoś jest zainteresowany zakupem? – zapytałem zaciekawiony. – Planuje coś tutaj wybudować?
– Trudno powiedzieć. Nie mam takich informacji na tę chwilę – odpowiedział. – W każdym mieście każda działka ma swoją wartość, a ludzie chętnie lokują swoje oszczędności w coś, co w przyszłości może przynieść im zysk.
Na zakończenie spotkania, prawnik zasugerował, że mógłby mi zaoszczędzić czasu i wskazać, jak wypełnić niezbędne dokumenty dotyczące sprzedaży mojej części gruntu.
– Dziękuję – odparłem z uśmiechem.
– Nie robię tego bezinteresownie – zaznaczył mężczyzna. – Miasto mi płaci, abym załatwiał tego rodzaju sprawy z właścicielami.
To była ciężka noc
Adwokat odwiózł mnie do hotelu, gdzie uprzednio zarezerwowałem pokój. Kolejnego dnia, w kancelarii notarialnej, miałem wypełnić i podpisać wymagane dokumenty, oczywiście w jego obecności.
Jeżeli ktoś myśli, że tej nocy miałem sen, w którym pojawiła się moja babcia lub ciotka – których zresztą nigdy osobiście nie spotkałem – i że ostrzegła mnie przed szwindlem, to muszę go rozczarować. Ta noc była jednak punktem zwrotnym.
Wszystko zaczęło się dość niewinnie – od posiłku, który spożyłem w restauracji hotelowej. Wszystko było naprawdę pyszne, na tyle, że miałem chęć na dodatkową porcję smacznej sałatki. Na szczęście, zrezygnowałem.
Nocą obudził mnie intensywny ból brzucha i od razu zdałem sobie sprawę, co jest źródłem tego dyskomfortu. Tak jak można było przewidzieć, siedziałem przez całą noc w łazience i do świtu nie zmrużyłem oka. Niemniej jednak kłopoty żołądkowe były jedynie częściową przyczyną tego stanu. Bowiem, podczas jednej z wizyt w toalecie, usłyszałem dźwięk głosu dochodzący z kratki wentylacyjnej.
– Tak, stary, mamy go w końcu. Wszystko będzie nasze.
Byłem w szoku
Nie jestem pewien, jak dokładnie to działało, ale za komuny, budynki mieszkalne, hotele i biura były tak skonstruowane, że w łazience można było wyraźnie usłyszeć rozmowy dochodzące z różnych kondygnacji. Hotel, w którym się zatrzymałem, miał co najmniej 50 lat. Wątpię, żeby dwaj mężczyźni prowadzili dyskusję w toalecie, ale akustyka była na tyle dobra, że mogłem zrozumieć każde wypowiedziane słowo.
– Gdy skończymy z tym kominem, bierzemy się za tę rozpadającą się kamienicę – powiedział jeden z nich. – Holendrzy chcą, aby teren był gotowy do rozpoczęcia budowy za pół roku.
– Mamy wszystko, z wyjątkiem tych cholernych czterdziestu dwóch metrów i kilku centymetrów – odparł drugi. – Ale Olgierd zapewnił, że jutro wszystko będzie załatwione.
– Ach, ten twój Olgierd…
– Tak, zdaję sobie sprawę, że weźmie swoją działkę, ale załatwi sprawę, tak jak chcemy.
Nagle usłyszałem głośne trzaśnięcie drzwi, coś gdzieś zahuczało, a potem nastała cisza. Powróciłem do pokoju i wziąłem do dłoni wizytówkę notariusza. Na imię miał Olgierd. Przypomniał mi się kominie, który tajemnicze głosy planowały zburzyć, a który był zlokalizowany blisko mojej kamienicy. Wtedy stało się dla mnie jasne, że ten “zagrzybiały” budynek to właśnie posesja, na której znajduje się moje odziedziczone mieszkanie po ciotce.
Nie dam się oszukać
Następnego dnia, udałem się do miejskiego urzędu, aby dowiedzieć się więcej o planie zabudowy Wrocławia. Okazało się, że tam, gdzie kiedyś znajdowała się kamienica, pewien inwestor z Holandii planował zbudować wspaniały, wielopiętrowy hotel.
Gdy zapytałem o to notariusza, nieoczekiwanie zaczął się motać i nie umiał mi udzielić jasnej odpowiedzi. Zdecydowałem więc, że zamiast podpisać dokumenty, udam się na stację i pociągiem powrócę do Warszawy. Przed wyjazdem dałem do zrozumienia prawnikowi, że oczekuję konkretnej oferty sprzedaży mojej działki.
Czekałem na dobrą ofertę
Następne czternaście dni mój telefon nie odezwał się ani razu. W końcu na ekranie telefonu pojawił się numer notariusza.
– Panie Witoldzie, powinniśmy porozmawiać – usłyszałem z drugiej strony.
– Chyba właśnie po to pan dzwoni – odparłem na luzie.
– Tak jest. Zostałem zobligowany, by przedstawić panu pewną ofertę.
– Świetnie, słucham uważnie.
– Za pańskie 42 metry i 72 centymetry kwadratowe mogę zaproponować 120 tysięcy złotych – oznajmił prawnik.
Ponieważ przeprowadziłem swoje śledztwo i dowiedziałem się więcej o holenderskim inwestorze, to poprosiłem, aby notariusz skontaktował się ze mną ponownie, kiedy będzie miał bardziej przemyślaną ofertę.
– Macie już cały teren – rzekłem do słuchawki – z wyjątkiem tych kilkudziesięciu metrów, które są moje, więc na pewno zdajecie sobie sprawę, że mają one większą wartość niż nieco ponad 3 tysiące złotych za metr.
Zawsze byłem przekonany, że jeżeli szczęście ma kogoś spotkać, to na pewno nie mnie. A mimo to, tydzień później oferta wzrosła do 360 tysięcy. Kontynuowałem negocjacje. Za trzecim podejściem otrzymałem 480 tysięcy… I pomyśleć, że mogłem dostać tylko jakiś ochłap.