W sobotę postanowiliśmy wybrać się na dyskotekę. Ja miałem zorganizować transport, bo jako jedyny posiadałem samochód. Starego i mocno zdezelowanego golfa kupiłem dwa miesiące wcześniej. Byłem z niego bardzo dumny. Miałem smykałkę do mechaniki, więc podrasowałem go i wyremontowałem, co mogłem. Blachy nie tykałem, bo na tym akurat się nie znam, więc pojazd nie wyglądał zbyt reprezentacyjnie, ale silnik chodził jak marzenie, można się było ścigać.

Szybko zaczęliśmy imprezę

Marek załatwił trunki, a dziewczyny miały robić za ozdobę. Na piątego wepchnął się nasz sąsiad, Wojtuś, jeszcze niepełnoletni, ale kto by tam patrzył mu w metrykę. Zwłaszcza że obiecał dołożyć się do paliwa, konkretniej zaś miał podprowadzić trochę paliwa z ciągnika ojca. Ropa tak samo dobra jak ta ze stacji, a w zasadzie darmowa, więc nie grymasiłem specjalnie.

Wojtuś przyszedł pierwszy, dźwigając kanister i posapując z wysiłku. Zatankowałem, potem odpaliliśmy silnik i czekaliśmy na resztę towarzystwa. Marek dołączył po paru minutach i wręczył nam po piwie. Gdy uniosłem brwi, powiedział:

– Spokojnie, wiem, że prowadzisz, ale zanim dziewczyny się zjawią, zdążą ci procenty wywietrzeć z głowy. Zresztą – lekceważąco wzruszył ramionami – po jednym małym piwie można prowadzić.

No więc wypiliśmy. Wojtek wyraźnie poweselał, bo do tej pory był cały spięty. Marek zaproponował jeszcze po browarze.

– Dobra, ale na pół z Wojtusiem – zgodziłem się po krótkim wahaniu, bo jedno czy półtora to żadna różnica.

Wszyscy się wyluzowali

Skończyliśmy pić, kiedy przyszły dziewczyny. Wyglądały tak, że uznaliśmy nasze czekanie za warte zachodu. Na powitanie dostały po buziaku i po piwie na drogę. Marek dał też po jednym Wojtkowi i mnie, ale tym razem odmówiłem.

– Na miejscu wypiję – powiedziałem. – Teraz lepiej już nie…

Kumpel skinął głową i schował piwo do torby. Za to wyjął dwie małe flaszeczki z kolorową.

– Dalej, dziewczyny, dajcie puszki, zrobię wam drinki! – zawołał.

Ania i Hania zachichotały i już po chwili z gracją popijały wzmocnione piwo. Wojtuś się przymilał, żeby jemu też nalać, ale Marek zaoponował.

– A ty co, baba? – prychnął. – Faceci piją inaczej… o, tak!

I pokazał mu jak. Czyli bezpośrednio z butelki. Wziął długi łyk i podał flaszkę koledze, który też wypił trochę.

– Do dna – upomniał go mój przyjaciel, a młody nie protestował za bardzo, chyba mu się spodobało.

Dobrze się bawiliśmy

Zabawa była wyjątkowo udana, szaleliśmy na całego, tańczyliśmy i całowaliśmy się z dziewczynami. Wojtuś się rozkręcił, walczył w tańcu jak dziki lew, aż wreszcie wytańczył sobie jedną taką z sąsiedniej miejscowości. Wychodziło na to, że wracać będziemy we czworo albo w sześcioro, ale to się miało okazać dopiero później. Na razie odchodziły tańce, muzyka szła pod nóżkę jak złoto i atmosfera była wspaniała.

W trakcie dyskoteki wypiłem parę piw, ale niczego mocniejszego nie tykałem, a to, co wypiłem i tak ze mnie parowało w tańcu. Na wszelki wypadek przed wyjazdem do domu chuchnąłem każdemu w twarz, żeby sprawdzili, czy mogę prowadzić. Wszyscy zgodnie orzekli, że jestem trzeźwy jak kościelny na sumie. Ja sam nie czułem żadnego wpływu alkoholu, więc bez oporów siadłem za kółkiem i pojechaliśmy. W sześcioro, bo nową dziewczynę Wojtusia zgodziłem się podwieźć, żeby biedaczka nie musiała po nocy łapać stopa albo czekać na pierwszy ranny pekaes.

Ruszyliśmy do domu

Mniej więcej po trzeciej ruszyliśmy w drogę. Trzy chude dziewczyny z Wojtusiem jakimś cudem zmieściły się z tyłu. Upchnęli się jak sardynki w puszce, ale nikt nie narzekał. Trochę mi szumiało w głowie, ale to pewnie od głośnej i rytmicznej muzyki. Reszcie miało prawo szumieć od czego innego. Marek siadł z przodu na miejscu pasażera, walnął drzwiami i ryknął:

– Jadziem, panie kierowco! Stówą!

Ruszyłem z fasonem spod dyskoteki, bo parę osób stało i się przyglądało. Spod kół prysnął żwir, lekko zarzuciło wozem, ale był to kontrolowany poślizg, dla efektu. Kiedy skontrowałem kierownicą i znalazłem się na wprost wyjazdu z parkingu, wcisnąłem pedał gazu i auto ruszyło z kopyta. Gdy opony złapały przyczepność na asfalcie, golfem znów lekko zarzuciło, ale wyszedłem z tego jak profesjonalista. Niemal słyszałem szum podziwu za plecami, bo mało kto w okolicy miał taki dryg do jeżdżenia. Na szosie zwolniłem trochę. Nie było prawie żadnego ruchu, ale zawsze mogło wyskoczyć z krzaków jakieś zwierzę wystraszone światłami, no i nieszczęście gotowe. Marek tymczasem puścił w obieg ostatnią małą flaszeczkę, żeby, jak powiedział, miło zakończyć udany wieczór. A potem spojrzał na mnie spode łba.

Nagle przyspieszyłem

– A co ty tak jedziesz jak emeryt? – spytał. – Boisz się policji?

– Nie za bardzo znam trasę…

– Możesz walić śmiało – odezwała się Halina, nowa dziewczyna Wojtusia, którą mieliśmy odwieźć w pierwszej kolejności. – Droga prosta jak w pysk strzelił, a policji to ja tu nigdy nie widziałam. Zjazd do mnie jest dopiero za siedem kilometrów. Powiem ci, kiedy trzeba będzie skręcić.

– No to, panie kierowco, gaz do dechy! – ryknął Marek. – Chyba że ten rzęch już nie da rady szybciej pruć.

Uraził mnie. Wiedział, że golf to moje oczko w głowie, powód do dumy i najszybszy samochód w okolicy. Zacisnąłem zęby i z całej siły wdusiłem gaz. Pomknęliśmy w noc. Droga rzeczywiście była prosta, asfalt suchy, wóz trzymał się jej jak przyklejony, więc bez trudu rozpędziłem się do stu dwudziestu. Wjechaliśmy właśnie na małe wzniesienie. Przedtem dodałem jeszcze trochę gazu, więc na górze lekko mnie wyrzuciło w powietrze i wyraźnie poczułem, że samochód traci przyczepność. Bez paniki przeczekałem, skupiając się na drodze tuż przed sobą, żeby wylądować bez skrętu kierownicy, bo jakbym ustawił przednie koła inaczej, choćby pod minimalnym kątem do toru jazdy, to wtedy kaplica. Wylądowałem gładko. Uśmiechnąłem się pod nosem i wtedy…

Wystraszyłem się

Podniosłem nieco wzrok, spojrzałem dalej przed siebie i zobaczyłem człowieka stojącego na środku drogi. Autentycznie na drodze stał facet! Odruchowo wdepnąłem hamulec. Na szczęście, auto zachowało się prawidłowo i nie wpadło w poślizg, ale chyba tylko cudem. Wiedziałem, że walnę w faceta, bo chyba miałem nieco spóźnioną reakcję. Pewnie ze zmęczenia, a może jednak to piwo nie całkiem ze mnie wywietrzało?

– Hamuj! – rozdarł się zupełnie bez sensu Marek, a dziewczyny z tyłu zaczęły piszczeć przeraźliwie.

Mężczyzna był bardzo stary, miał gęstą brodę, a na plecach jakiś tobołek. W ręku trzymał długą laskę, coś jakby kij pasterski. Wszystko to dostrzegłem w ułamkach sekund. Już był przed maską, już miałem go zmiażdżyć, kiedy nagle… zniknął. Auto stanęło po dwudziestu metrach. Wyskoczyłem i spojrzałem na drogę. Nic, ani śladu człowieka. Za chwilę dołączył do mnie Marek. Przerażony i chyba już całkowicie trzeźwy.

– Ty… widziałeś to? – wysapał.

– A jak myślisz? – warknąłem przez zaciśnięte zęby, bo adrenalina tak mi skoczyła, że dostałem szczękościsku.

– Gdzie on jest? – dopytywał się przyjaciel, rozglądając się wokoło.

– Nie wiem… Nie wiem nawet, czy to było naprawdę – odparłem.

– Chodź, wracamy do auta – klepnął mnie w ramię.

W samochodzie dziewczyny siedziały cichutkie jak trusie.

– Rozjechałeś go? – spytała Halina.

– Też widziałaś tego dziadka?

– No pewnie. Mało się ze strachu nie posikałam! Był tuż przed nami!

To się mogło skończyć tragicznie

Silnik pracował na wolnych obrotach, więc ruszyłem powolutku. I wtedy zobaczyłem zakręt. Bardzo ostry, położony w dole pagórka, z którego właśnie zjeżdżaliśmy. Na domiar złego pokryty wilgocią, co dostrzegłem w świetle reflektorów.

– O, kurna… – mruknął Marek.

– Gdybyś grzał tak jak wcześniej, tego zakrętu nawet z talentem Kubicy byś nie wziął gładko. Nie byłoby z nas co zbierać

Przełknąłem głośno ślinę. Marek zaśmiał się nerwowo:

– Wiesz co? Jutro, dzisiaj właściwie, jest niedziela. Idź do kościółka, podziękuj Bogu. Bo gdyby nam się nie przywidział ten gość z brodą…

On nas uratował

Moi rodzice mocno się zdziwili, kiedy powiedziałem, że zawiozę ich na mszę i sam wpadnę na chwilę. Zajechaliśmy przed kościół samochodem, w tłumie ludzi dojrzałem też Marka, dziewczyny i Wojtusia. Weszliśmy razem, siedliśmy w ławkach i zaczęła się msza. Nagle poczułem, jak Marek łapie mnie za ramię. Wzrok miał wbity gdzieś w bok. Ja też spojrzałem i…

Zobaczyłem obraz. Brodaty mężczyzna, stary, ale nadal krzepki, z kijem pasterskim i tobołkiem na plecach przechodził przez rwącą rzekę, niosąc na ramieniu dziecko. Wyglądał dokładnie tak jak ten człowiek, którego omal nie przejechałem. Teraz ja złapałem za ramię ojca. Ruchem brody wskazałem na obraz.

– Tato, kto to jest? – spytałem.

– Święty Krzysztof, patron podróżnych i kierowców – odparł tata.

– Chyba go widziałem dziś w nocy.

Ojciec przyjrzał mi się uważnie.

– No to miałeś szczęście…