Jeśli ktoś uważa moje zachowanie za niezrozumiałe, nie zaproponuję nawet filiżanki herbaty tym, którzy wpadają nieproszeni. Niektórzy z moich przyjaciół uważają, że posunąłem się za daleko, stałem się niezdrowy i arogancki na starość. Ale nie chodzi o arogancję. Głównym powodem jest banalne zmęczenie.
O ile kiedyś byłam gotowa skakać jak koza przez cały wieczór, ganiać między gośćmi, gotować dla nich w inny sposób, zmywać górę naczyń, sprzątać i żebrać, o tyle teraz jestem po prostu zbyt leniwa, żeby nawet pomyśleć o szczegółach świąt. Żal mi siebie, że marnuję energię na zmywanie naczyń dla gości, a potem znajduję niespodzianki od ich dzieci i wnuków: przyklejoną gumę do żucia i słodycze, coś zepsutego i ukrytego. Spędzam dzień na nadzwyczajnym sprzątaniu na wypadek, gdyby ktoś znalazł drobinkę kurzu. Sprzątam przed spotkaniem i sprzątam po nim. Muszę chodzić do sklepu więcej niż raz: nie mogę już nosić ciężkich rzeczy, muszę robić kilka wycieczek.
Potem kilka godzin gotowania. No nie, skoro po wizycie muszę leżeć dwa dni i przeżyć na resztkach emerytury, to po co mi tacy goście? Moi znajomi doskonale to rozumieją, dla nich to nie problem posiedzieć w kawiarni.
Nikt inny nie zrzuca na mnie negatywów we własnym domu, nie słucham marudzenia innych ludzi. Potem odchodzą bez niczego. A ja nie jestem koszem na śmieci, więc jeśli chcesz wyrzucać wszystko na mnie, idź gdzie indziej.
Teatr, kino czy koncert w parku wcale nie sprzyjają wylewaniu negatywów, wolę spotykać się tam z ludźmi. Możemy chodzić razem na jogę, na spacery i jogging, a nawet zapisać się do szkoły artystycznej. Ale czy moi prawdziwi przyjaciele wymagaliby ode mnie spędzania godzin przy kuchence w imię uroczystego przyjęcia ich twarzy? Już nie: mój dom jest moją twierdzą. I przestań do mnie przychodzić z marudzeniem, zapłać za to psychologowi.