„Czyny nigdy nie pozostają bez konsekwencji. Mój kochanek słono zapłacił za nasz romans. Ja cudem uniknęłam kary”.
Pewnego dnia mój siedemnastoletni syn miał wypadek samochodowy. Na szczęście skończyło się na pękniętym żebrze od nacisku pasów bezpieczeństwa i złamanym nosie od wybuchającej poduszki bezpieczeństwa. Kiedy się obudził, siedziałam obok szpitalnego łóżka już spokojna. Już nie miałam ochoty go udusić za to, że tak się zdenerwowałam. Ale wciąż byłam zła. Kiedy otworzył oczy, spytałam:
– Od kogo pożyczyłeś samochód? Komu będziemy musieli zapłacić za rozbite auto?
– Nikomu – odparł. – Cieszę się, że cieszysz się, że żyję – dodał i skrzywił się z bólu.
– Nie próbuj się podnosić – ostrzegłam. – Jesteś poobijany, masz pęknięte żebro. I jak to, nikomu? Ukradłeś go?
– Mamo – w głosie Maćka usłyszałam oburzenie zmieszane z rozbawieniem. – To auto dziadka.
Już chciałam powiedzieć, że gada bzdury, bo mój ojciec swój ostatni samochód sprzedał rok przed śmiercią, kiedy zrozumiałam, o jakim aucie Maciek mówi. I zrobiło mi się zimno.
– Ale ono jest zepsute – powiedziałam bardzo cicho.
– Naprawiłem je – odparł mój syn z dumą w głosie. – Chciałem ci je dać na twoje urodziny. Żebyś wreszcie nie musiała jeździć do pracy autobusami. Żebyś mogła pojechać nad jezioro i na zakupy. Okazało się, że nie było tak zepsute, jak mówiłaś. To dobry samochód, tylko… – zmarszczył brwi.
Nie chciałam pytać, ale słowo samo wyskoczyło mi z ust, nie bacząc na niespokojnie bijące serce.
– Tylko…?
– Nie wiem… To było trochę dziwne. Miałem jechać prosto do domu. Ale kiedy wyjechałem na szosę, zamiast w prawo, skręciłem w lewo. Nie wiem dlaczego. Jechałem, nie wiem dokąd i po co. Ale miałem wrażenie, że mam jakiś cel. Po kilkunastu kilometrach skręciłem na szosę do Radomia, tę prowadzącą między lasami. W pewnej chwili radio zgasło. I wtedy – Maciek patrzył na mnie z niepewnością w oczach – kierownica pod moimi dłońmi skręciła, samochód zjechał z szosy i wbił się w drzewo. Szarpnęło mną, poduszka wybuchła i straciłem przytomność. Tak to pamiętam.
Zapadła cisza. Patrzyłam na syna w milczeniu, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Nie wierzysz mi – szepnął. – Może masz rację. Może jednak samochód był zepsuty, układ kierowniczy szwankował, a ja nie zauważyłem. Ucieszyłem się, że ci sprawię prezent… lepszy niż bombonierka. Bo tylko na to mnie stać.
Zobaczyłam ogłoszenie w gazecie
Serce mi się krajało. Mój syn kochał mnie tak samo jak ja jego. Od lat byliśmy sami, po tym, jak jego ojciec uznał, że rodzina to nie dla niego. Jakoś udawało mi się związać koniec z końcem, ale nie mieliśmy na ekstrawagancje, jak kupno samochodu. Kilka lat temu Maciek zajrzał do szopy stojącej na działce w lesie i zobaczył stare auto. Powiedziałam mu, że to zepsuta skoda jego dziadka, której nie chcę sprzedać, bo by się dziadek w grobie przewrócił, a może i zaczął nas nawiedzać. Więc mój synek, gdy dorósł – i prawie skończył technikum samochodowe – postanowił zrobić mi niespodziankę i wyrychtować auto dziadka.
Tyle że nie było to auto dziadka. To był mój koszmar z przeszłości.
– Pamiętasz, gdzie to było? Ten wypadek?
Zaprzeczył ruchem głowy.
– Tyle że kilka minut po skręcie na drogę do Radomia.
To by się zgadzało. Przytuliłam syna, ucałowałam w czoło i obiecałam, że przyjdę nazajutrz. Bo musiałam zrobić coś ważnego.
Trzynaście lat temu miałam kochanka. Mój były mąż już wędrował po świecie, szukając szczęścia, a ja sama wychowywałam czteroletniego syna. Czasami potrzebowałam męskiej uwagi. Robert był znanym adwokatem. Miał żonę, która pozbawiłaby go wszystkiego, gdyby się dowiedziała o naszym romansie.
Tamten weekend spędziliśmy w leśnym domu moich dziadków. Maciek był u moich rodziców. Robert teoretycznie był w Pradze. W niedzielę po południu wsiedliśmy w samochód Roberta. Miał mnie odwieźć w okolice przystanku niedaleko domu moich rodziców. Że niby właśnie autobusem przyjechałam po syna.
Z chaty dziadków do miasteczka rodziców jest jakieś trzydzieści kilometrów. Samochodów na drodze nie było wiele. Przeważnie byliśmy sami. Gdy wyjeżdżaliśmy zza zakrętu, zdarzyły się trzy rzeczy. Nagle promień słońca wydostał się zza chmury i uderzył w szybę auta jadącego z naprzeciwka. A z lasu wyleciał ptak, prosto na naszą szybę. Robert krzyknął, skręcił kierownicą, nieszczęśliwie w stronę sąsiedniego pasa, samochód zatańczył na jezdni, a Robert próbował nad nim zapanować. W przelocie, gdy obracaliśmy się dookoła własnej osi, ujrzałam przerażone spojrzenie kierowcy obcego auta, który też walczył ze swoim pojazdem. Nasze dwa pojazdy otarły się o siebie ze zgrzytem zdzieranego lakieru.
W końcu, po wieczności kilku sekund, nasz samochód stanął. Oboje dyszeliśmy głośno, przerażeni, jeszcze nie wierząc, że wyszliśmy z tego cało. Po drugiej stronie jezdni stał tamten samochód. Granatowa, nowiutka skoda. Za przednią szybą widziałam zarys kierowcy. Jak i my, nie ruszał się.
Gdy przestałam się trząść, wyszłam z auta i podeszłam do drugiego samochodu, żeby sprawdzić, czy z kierowcą wszystko w porządku, ale Robert mnie powstrzymał.
Chciałam zadzwonić po policję, ale Robert mi nie pozwolił. Powiedział, że jego żona nie może się dowiedzieć, że nie było go w Pradze. Od razu będzie wiedziała, że ją zdradzał, i zniszczy go, jego karierę, życie. Zabierze mu wszystko. „To mściwa suka”, tak powiedział. „Musimy zająć się sobą. Jak znajdą ten samochód, to znajdą i mnie. Pamiętasz, mijał nas radiowóz. Kierowca popatrzył na mnie. Powiedzą, że uciekłem z miejsca wypadku. Musimy zatuszować sprawę”.
Teraz wiem, że byłam w szoku. Jak bezwolna kukiełka wypełniałam polecenia kochanka.
Wróciłam jego autem do chaty dziadków i czekałam, aż on przyjedzie skodą tamtego kierowcy. Co z nim zrobił, nie wiem. Mam nadzieję, że odwiózł go do jakiejść przychodzi. Gdy się pojawił, wstawił auto do starej nieużywanej szopy, zabrał tablice rejestracyjne i nakazał, bym zapomniała o istnieniu auta. Tym, które znajduje się kilkaset metrów od szosy wiodącej do Radomia. Dokumenty z tamtego samochodu spalił w kominku. Potem podwiózł mnie na przystanek autobusowy i odjechał. Rozstaliśmy się na dobre.
Chcę wierzyć, że właściwie nigdy z tego szoku nie wyszłam. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że wkrótce zapomniałam o tym, co się stało. I na co pozwoliłam. I czego nie zrobiłam, a powinnam była. Wyparłam to z pamięci.
Samochód nieznajomego przez następne trzynaście lat stał w szopie. Pamiętam, że kilka miesięcy po wypadku w jakiejś gazecie ujrzałam zdjęcie mężczyzny, który był podobny do kierowcy tego auta, z nagłówkiem „Zaginiony”. Postarałam się, by nie dojrzeć jego imienia i nazwiska. Co było dość trudne, bo kierowana niewytłumaczalnym impulsem, wycięłam ogłoszenie z gazety i schowałam. Po co? Wtedy nie wiedziałam.
Teraz przyjechałam do domu i trzęsącymi się dłońmi wyciągnęłam starą teczkę z dokumentami. Wycięty artykuł leżał na samym spodzie. „Zaginął Mateusz W., miał trzydzieści trzy lata. Cudowny mąż i ojciec czteroletniego synka. Wyjechał z domu granatową skodą o numerze… Mój mąż jest chory na serce. Jeśli ktoś wie, co się z nim stało, proszę o kontakt. Niepewność i niepokój dobijają mnie…”.
Nie mogłam dalej czytać. To właśnie o tym starałam się nie pamiętać. Wypadki się zdarzają, ludzie giną. Tu nie było niczyjej winy – blask słońca, ptak, chore serce. Ale to, co stało się potem, zmieniło wszystko.
Policja znalazła pióro wieczne z grawerunkiem
Tak, zmarłym już jest wszystko jedno. Ale przecież pozostają żywi. Żona, dzieci. Rodzice. Oni wszyscy żyją w piekle niepewności, czekając, nie wiedząc, co się naprawdę stało z ukochaną osobą. Szukają, martwią się. Nie są w stanie normalnie żyć. I to z naszej winy.
Serce biło mi szaleńczo, żołądek się skręcał. Nagle zrozumiałam – jakby ktoś mi wyszeptał do ucha – że wypadek Maćka był ostrzeżeniem. I że czas postąpić właściwie.
Z kawiarenki internetowej wysłałam wiadomość na Messengera wdowy po Mateuszu W., w której opisałam miejsce wypadku jej męża. Myślałam, że na tym sprawa się skończy. Kilka tygodni później przeczytałam w gazecie informację, że policja wydostała ciało z bagien, które były nieopodal. A między kośćmi leżało drogie pióro wieczne z grawerunkiem, po którym trafiono do osoby, która zatuszowała wypadek – znanego adwokata, współwłaściciela dużej kancelarii. Do Roberta.
Ja też zostałam ukarana. Moje przekonanie, że jestem dobrym, przyzwoitym człowiekiem legło w gruzach. W nocy męczą mnie koszmary. Wiem, że skończą się, gdy stanę przed wdową po Mateuszu W. i powiem, kim jestem.
Wciąż szukam w sobie odwagi…