Ach, święta… Ten mityczny czas miłości, szczęścia i czystej radości. Większej ściemy świat chyba jeszcze nie widział…
Okres świąt zawsze był u nas nerwowy
Nigdy nie miałem szczególnie ciepłych relacji ze swoją rodziną. Wszystkie nasze stosunki były napięte i pełne wzajemnych frustracji właściwie odkąd pamiętam. Matka żarła się z ojcem, ojciec ze swoim rodzeństwem, rodzicami… Każdy miał coś do każdego.
Od dziecka sączono mi do ucha nienawistne komentarze na temat krewnych i ich przewinień, które niby były wybaczane, ale nigdy niezapominane. Tak naprawdę nie wiedziałem, czym jest prawdziwa rodzinna atmosfera, dopóki nie założyłem własnej rodziny. Dopiero żona nauczyła mnie bezwarunkowej miłości, serdeczności i ciepła, które nadal czasem bywają dla mnie wyzwaniem.
Nasze niezbyt przyjemne relacje rodzinne nie były jednak najgorsze same w sobie. Najgorsze było to, że rodzice zawsze starali się utrzymywać idealne pozory, że jesteśmy szczęśliwą rodziną. Każdy miał każdego uściskać i podzielić się z nim opłatkiem (nawet jeśli przez większość roku mieszał tę osobę z błotem), każdy kupował każdemu prezent i każdy miał obowiązek zasiąść ze wszystkimi do stołu, nawet jeśli siedziały przy nim także osoby, które jeszcze kilka dni temu robiły sobie największe świństwa. Nigdy tego nie rozumiałem, bardzo się przeciwko temu buntowałem, ale w moim domu nie było wyboru. Rządzili ojciec i jego pas, więc nie za bardzo miałem możliwość się stawiać.
Czym skorupka za młodu…
Za dzieciaka obiecywałem sobie, że nigdy nie będę powtarzał błędów z domu rodzinnego. Nie chciałem zmuszać swoich dzieci do okazywania szacunku i serdeczności ludziom, którzy na to zupełnie nie zasługiwali. Nie chciałem też wyprawiać wystawnych świąt na pokaz tylko po to, żeby coś komuś udowodnić.
Niestety, wiele osób obiecuje sobie, że nie powtórzy pewnych błędów swoich rodziców. Dorosłość często weryfikuje te płonne nadzieje. Tak, udało mi się zbudować z żoną szczęśliwy związek. Myślę też, że jestem lepszym rodzicem niż mój ojciec czy matka. Nie wszystkiego jednak udało mi się uniknąć. Przez wiele lat nadal miałem bardzo mocno zakorzenione co „wypada”, co „powinno się robić”, a co jest „zwyczajną oznaką szacunku”. Gdy żona albo dzieci pytały mnie dlaczego, odpowiadałem nieśmiertelnym frazesem, który wrył mi się w psychikę niczym znak wypalony w skórze:
– Bo to przecież rodzina.
Patrzyli na mnie wtedy z poirytowaniem, ale nie burzyli się, chociaż to moja rodzina, niezmiennie od lat, nadal siała niezgodę i chaos w każde święta, a jednocześnie wymagała przestrzegania największej ilości konwenansów. Oczywiście w imię świętości, jaką jest rodzina. Tak, wiem, czysta hipokryzja.
Co roku wychodziłem więc z siebie, aby zorganizować z żoną jak najbardziej wystawne, piękne i dopracowane święta, które mogłyby zadowolić moich krewnych i skłonić ich do zmiany nastrojów. Co roku przechodziliśmy samych siebie w wymyślaniu kilkunastu dań. Dlaczego? Bo ojciec nie jada karpia, tylko dorsza, a matka z kolei jada wyłącznie karpia. Wujostwo nie uznaje dań z majonezem i jajkami, a moje rodzeństwo – niczego, co nie jest ekskluzywne i zaczerpnięte z wytwornej książki kucharskiej.
Oczywiście co roku wydawaliśmy też fortunę na prezenty dla absolutnie wszystkich. Każdy każdemu dawał podarunek wart co najmniej dwieście złotych, a często i więcej. Chociaż na co dzień praktycznie nie utrzymywałem kontaktu ze swoim rodzeństwem (bo przecież nie byliśmy nauczeni żadnej jedności i właściwie zawsze ze sobą walczyliśmy), ciotki widywałem może raz w roku przez chwilę, prezent musiał być dla każdego. Na czele z tym najbardziej kosztownym dla rodziców, którzy przez chwilę puszyli się poczuciem, że dostają od dzieci tak luksusowe prezenty.
Wiadomo, można się było tym potem pochwalić przed dalszymi krewnymi, ale ani matki, ani ojca nie cieszyły prezenty same w sobie. Nie wspominając już o tym, że przed każdymi świętami doprowadzali mnie do szewskiej pasji swoją krytyką, narzekaniem, obgadywaniem wszystkich dookoła i przytykami.
– Ciotce Baśce to w tym roku chyba pod choinkę zapakuję zdechłą rybę w pudełko. Ależ to jest wredna raszpla, tak jej nie lubię – warczała mi matka przez telefon.
– Mamo, nie zrobisz tego, jak zwykle dasz jej coś drogiego, żeby o tobie tylko źle nie pomyślała – odpowiedziałem znudzonym głosem.
„Oczywiście, cała ta fałszywa wymiana podarunków byłaby jeszcze okraszona nieszczerymi uśmiechami i życzeniami zdrówka i szczęścia”, dodałem w myślach.
Miałem tego naprawdę dość
Tak naprawdę święta cieszyły mnie tylko przez chwilę. W momencie, gdy spędzałem pierwsze kilka Gwiazdek z moją żoną i gdy nasze dzieci były zupełnie malutkie. Moje szczęście przyćmiewało wtedy wszystkie nieprzyjemności i zwyczajnie ignorowałem otaczającą mnie atmosferę. Później niestety moja rodzina zadbała już o to, żeby każde kolejne Boże Narodzenie było udręką, wysiłkiem i wielkim kosztem dla wszystkich.
Z goryczą oglądałem świąteczne reklamy, w których uśmiechnięci od ucha do ucha krewni rzucali się sobie w ramiona, obejmowali i wspólnie zasiadali wokół pięknie ozdobionej choinki. „Dlaczego ja nie mogę czegoś takiego mieć? Tylko zawsze ta żółć, ta paskudna zazdrość, krytyka…”, pomyślałem ze złością.
Po chwili jednak przyszło mi do głowy, że… właściwie dlaczego nie mogę mieć czegoś takiego? Czy nie mam prawa spędzić w końcu świąt tak, jak sam bym tego chciał? Bez wszystkich wrednych i niewdzięcznych krewnych, bez miliona niepotrzebnych dań, które nigdy nikogo do końca nie zadowalały i bez tych wszystkich prezentów, które kosztowały mnie krocie i przyprawiały o ból głowy już w październiku?
– Dosyć tego! – wykrzyknąłem sam do siebie.
Moja przestraszona żona przybiegła z łazienki w przeciągu sekundy.
– Matko, co się takiego stało? – zapytała wytrzeszczając na mnie oczy.
– Nic! Te święta będą w końcu piękne! – oznajmiłem i uścisnąłem ją mocno.
– Tak? – uśmiechnęła się z lekką drwiną. – Z ciotkami Baśkami, którym nie smakuje barszcz i same zrobiłyby lepszy, chociaż nie przeszkadza im to od pięciu lat żreć ten ugotowany w pocie czoła przez nas?
– Nie będzie żadnych ciotek!
Magda spojrzała na mnie jak na kosmitę
– Co się stało? Czy ktoś cię podmienił? – zapytała szczerze zdziwiona.
– Nie, po prostu uświadomiłem sobie co i kto powinien być najważniejszy w takie okazje jak święta. Wy. Ty i dzieci.
Żona przyjrzała mi się podejrzliwie.
– A co z rodzinnym obowiązkiem? Z szacunkiem? Z więzami krwi i tak dalej?
– Do licha z tym! Szacunek należy się tym, którzy sami nam go okazują – ogłosiłem dumnie. – Powiem rodzicom, że wyjeżdżamy w tym roku na święta i muszą sobie poradzić sami. Mają przecież jeszcze dwójkę dzieci i masę innych krewnych, więc właściwie to nie rozumiem, dlaczego od lat ten obowiązek spadał na nas.
W tym momencie żona rzuciła mi się na szyję i mocno mnie przytuliła.
– Rany, tak się cieszę! Cudownie, że w końcu zdałeś sobie z tego sprawę. Ale to była twoja sprawa do przetrawienia, więc nie miałam wyboru, musiałam cierpliwie czekać – uśmiechnęła się pod nosem.
– I byłaś anielsko cierpliwa. Ale już nigdy więcej takiego traktowania.
Następnego dnia zadzwoniłem do rodziców i pewnie oznajmiłem im, że nie planujemy w tym roku organizować świąt.
– Czy ty sobie żartujesz? Rodziców na bruk na święta wyrzucisz? – ofuknęła mnie natychmiast matka.
– Na jaki bruk? Macie jeszcze dwójkę dzieci, z tego co wiem. Dlaczego nigdy nie wymuszaliście na nich, żeby organizowali? Bo ja się podjąłem i nigdy nie narzekałem, więc wszystkim było wygodnie, tak?
– Jakub, co ty w ogóle wygadujesz! Pal licho gdzie, ale chyba ważne z kim! Święta spędza się z rodziną!
– No więc spędzę je z rodziną, mam żonę i dzieci.
– I co, reszta rodziny już nieważna? Z nami to się opłatkiem nie podzielisz? Życzeń nam nie złożysz? Ładny mi szacunek! To pewnie Magda ci takich głupot nagadała… – mama już zaczynała się rozkręcać, kiedy stanowczo jej przerwałem.
– Zaproszę was ponownie, jeśli już dojdziecie do tego, czym jest szacunek. A o Magdzie nie życzę sobie słyszeć z twoich ust ani jednego przykrego słowa. Do widzenia, mamo – wycedziłem przez zęby i odłożyłem słuchawkę.