Robert był jedynakiem. Bardzo cieszyliśmy się z Jurkiem, gdy się urodził, bo dość długo bez powodzenia staraliśmy się o dziecko. Na szczęście, nic poważnego nie stało nam na przeszkodzie. Okazało się, że oboje żyliśmy po prostu w za dużym stresie i pośpiechu. Wystarczył dwutygodniowy wyjazd do Jastarni, trochę słońca i relaksu, a wreszcie nam się poszczęściło.
Rozpieściłam syna
Nietrudno się domyślić, że Robert był naszym oczkiem w głowie. Zawsze nad nim bardzo skakaliśmy i chyba trochę go rozpieściliśmy, choć oczywiście nieumyślnie. Staraliśmy się, żeby miał wszystko, co najlepsze i rzadko sprzeciwialiśmy się jego zachciankom. No, ale dzięki temu syn miał z nami całkiem niezły kontakt. Zawsze uważałam, że traktuje nas bardziej jak przyjaciół niż rodziców, którzy rozkazują, zakazują i nie ma z nimi żadnej konstruktywnej rozmowy.
Tym sposobem wybrał sobie dokładnie takie studia, o jakich marzył –żadne z nas mu niczego nie narzucało, a ja z radością patrzyłam, jak się rozwija i realizuje swoją fotograficzną pasję.
Nie spodobała mi się tylko dziewczyna, którą do nas przyprowadził. Wiedziałam, że traktuje ją bardzo poważnie, bo rzadko się wiązał na stałe. Marianna była strasznie zdystansowana. Ledwie odpowiadała na nasze pytania, uśmiechała się jakoś sztucznie, a przy tym niczym nie szło jej zainteresować. Mimo to, nie oponowałam, gdy została jego narzeczoną. W końcu też wzięli ślub. I wtedy dopiero się zaczęło.
Teraz ma inną rodzinę
Nasz Robert jakby zapomniał, że ma rodzinę. Nagle przestał do nas przychodzić, choć przed ślubem bywał u nas niemal codziennie – co chwilę po coś wpadał. A to po radę, a to, żeby coś pożyczyć, a to, żeby coś nam wręczyć. Oczywiście, rozumiałam, że ma teraz żonę i nie będzie się wiecznie trzymał maminej spódnicy, no ale… czy naprawdę nie mogli chociaż wpaść od czasu do czasu na obiad?
Co więcej, wkrótce dowiedziałam się, że Robert zbudował bardzo silną więź z rodzicami i bratem Marianny. U nich podobno bywali co niedziela, a kiedy syn już do nas dzwonił, cały czas opowiadał albo o warsztacie teścia, albo o cudownej kuchni teściowej. Starałam się to znosić, tłumaczyć sobie, że dorósł i po prostu cieszy się wolnością. No, ale kiedy zaliczyliśmy pierwszą wigilię – na szybko, byle tylko on i Marianna mogli złapać w biegu parę pierogów i przekąsić ciasto… coś zaczęło we mnie się buntować i pękać.
Byłam trochę rozżalona
Nie przyznałam się oczywiście do tego, jaką przykrość sprawił mi ukochany syn. Zwłaszcza że miałam nadzieję, że przynajmniej w święta pobędziemy trochę razem. No, ale przecież musieli zdążyć na wystawną wieczerzę wigilijną do rodziców Marianny. A potem zaliczyć śniadanie i obiad w pierwszy dzień świąt.
Tak spędzaliśmy święta rok w rok. Kiedy jednak na dwa tygodnie przed kolejnymi odezwał się mój telefon i zobaczyłam na ekranie imię syna, pomyślałam sobie, że może tym razem będzie inaczej.
– O, Robert… ‒ powiedziałam z nadzieją. – Myślałam właśnie o tobie…
– Tak? No widzisz – rzucił z westchnieniem, chyba trochę zniecierpliwiony. ‒ Wiesz co, bo mama Marianki planuje wigilię na szesnastą. To my wpadniemy do was tradycyjnie, na godzinkę przed i potem pojedziemy do nich, nie?
I wtedy cała moja nadzieja oddaliła się bezpowrotnie.
– No tak, pewnie – wymamrotałam.
– No to świetnie! – zawołał wyraźnie zadowolony. – Jesteśmy umówieni. To na razie, mamo. Pozdrów ode mnie tatę.
Mąż mnie pocieszał
Po zakończeniu rozmowy poczłapałam do kuchni, gdzie Jurek przygotowywał właśnie kawę.
– Olga, stało się coś? – spytał z niepokojem. – Jesteś jakaś blada…
– A, to, co każdego roku – mruknęłam niechętnie. – Robert zapowiedział się na wigilię. Na godzinkę, żeby zdążyć przed wieczerzą u prawdziwej rodzinki.
Mój mąż wypuścił ze świstem powietrze.
– A, to… – podrapał się po głowie. – No cóż, można się było tego spodziewać. Ale nie przejmuj się, kochanie. – objął mnie ramieniem. –Twoje pierogi na pewno będą wyśmienite…
– Ale oni ich nie spróbują – przerwałam mu ze złością. – Skoro oni tak traktują święta z nami, ja nie robię żadnej wigilii. A na pewno nie dla nich!
Miałam dość
To, że podjęłam tak stanowczą decyzję, momentalnie poprawiło mi humor. Poczułam się zresztą lepiej, bo przez te wszystkie lata to Robert mógł nas ustawicznie lekceważyć i myślał, że będę tańczyć tak, jak mi zagra. A guzik. Niech sobie je pierożki u mamusi Marianki.
Zaraz następnego dnia zjawiłam się u syna. Nie interesowało mnie, że się nie zapowiedziałam. Miałam dla niego zresztą tylko krótki komunikat. Cieszyłam się, że synowej akurat nie było, bo jeszcze jej skwaszonej miny mi tam brakowało.
– Robert? – odezwałam się do niego, gdy tylko otworzył drzwi. Potem nie dałam mu nawet dojść do słowa: – Nie kłopocz się. Nie będę wchodzić. Chciałam ci tylko powiedzieć, że w tym roku macie do mnie nie przyjeżdżać. Nie robię wigilii. Spędzimy te święta tylko z tatą. Jak rodzina. A wy nie nadwyrężajcie swoich grafików. Jedźcie od razu na właściwą wieczerzę.
Robert wyglądał na zdumionego. Tak, jakby przygotowywanie ich ulubionych dań, żeby mogli do mnie wpaść jak po ogień w wigilię, bo „tak wypada”, było co najmniej moim obowiązkiem. A ja podjęłam już decyzję i nie zamierzałam zmieniać zdania. Żadnych pospiesznych obiadków. To nie był bar szybkiej obsługi. I mój syn musiał to wreszcie zrozumieć. On i Marianna mogli się nawet obrazić, ale ja miałam dość.
– Mamo, przesadzasz trochę…
– Nie, Robert – ucięłam szorstko. – I do widzenia. Nie zabieram ci dłużej czasu.
Synowa mnie zaskoczyła
Przez kilka dni była cisza. Robert nie dzwonił ani nie pisał. Uznałam, że po prostu pogodził się z moją decyzją i pewnie trochę się obruszył. Zajęłam się więc przygotowaniami do naszych świąt, syna wyrzucając z głowy. No, ale w sobotę rozbrzmiał dzwonek do drzwi, choć nikogo się nie spodziewaliśmy.
To Jurek poszedł otworzyć i ku mojemu zdumieniu przyprowadził do kuchni Mariannę.
– Pani Olgo – zaczęła trochę niemrawo. Potem skrzywiła się lekko i dodała niepewnie: – Mogę mówić „mamo”?
Byłam takzaskoczona jej przybyciem i całą sytuacją, że tylko pokiwałam głową bez słowa.
– Mama… mama chyba się poczuła troszkę urażona i ja się w sumie wcale nie dziwię – stwierdziła. – Tyle razy mówiłam Robertowi, że nie powinniśmy tak szybko od was uciekać w wigilię. No to on mi mówił, że mama nie ma nic naprzeciwko, bo siedzi cicho… Bo ja mam taką dużą rodzinę, że jeszcze Karol z żoną i dziećmi…
Odchrząknęłam.
– No tak.
– I wie mama, co wymyśliłam? – Uśmiechnęła się do mnie ostrożnie, ale nie widziałam w tym żadnej sztuczności. – Że my w tym roku zorganizujemy wigilię. Robert narzeka, że on nie umie, ale ja go przypilnuję i wszystko będzie tak jak powinno. Zaprosimy moich rodziców, Karola z rodziną, no i oczywiście… wy też czujcie się zaproszeni.
Wytrzeszczyłam oczy. Bo tego kompletnie się nie spodziewałam.
– Ja…
– Mamy duże mieszkanie, zmieścimy się wszyscy! –zawołała z entuzjazmem. – Tylko musiałabym mamę poprosić o przepis na te pierogi. Bo są naprawdę przepyszne!
Prawdziwe rodzinne święta
Wciąż jeszcze nie wierzę w to, co się u nas zadziało, ale te święta spędziliśmy naprawdę rodzinnie. Przyjechaliśmy do syna i synowej trochę wcześniej, bo uznałam, że pomogę jej z tymi pierogami. Bardzo się ucieszyła. Teraz już wiem, że to całkiem miła dziewczyna. Po prostu trochę nieśmiała i wycofana. Złapałam też świetny kontakt z jej mamą, Grażyną. I wzięłam od niej przepis na cudowny sernik. Jurek z kolei znalazł wspólny język z Romkiem, tatą Marianny.
Mam nadzieję, że kolejne święta także spędzimy w ten sposób. I że Robert, choć przeprosił mnie za ostatnie lata przy wigilijnym stole, nigdy więcej się od nas nie oddali.