„Wychowaliśmy z mężem 17 dzieci, ale na święta jesteśmy sami. Mąż ciężko choruje i nie pozwolił powiedzieć o tym nikomu”

„Kiedy dzieci usamodzielniały się i po kolei opuszczały dom, udawaliśmy jedno przed drugim, że wszystko jest w porządku, że taka jest kolej rzeczy, ale w głębi serca cierpieliśmy”.

Antoni był miłością mojego życia. Miłością od pierwszego wejrzenia. Któregoś dnia wpadliśmy na siebie na korytarzu prowadzącym do uniwersyteckiej biblioteki. Ja wchodziłam, on wybiegał, i w tym biegu potknął się. Upadł, podcinając mi nogi i po chwili oboje leżeliśmy na ziemi z głupimi minami.

Zerwał się, chwycił mnie i postawił na nogach. Po chwili gnał dalej, a ja stałam, jakby mnie wmurowało. W tej jednej sekundzie, kiedy zetknęły się nasze ręce, wyczułam ciepło, które promieniowało z niego jak z pieca chlebowego. Gdyby ktoś mnie wtedy zapytał, jak wygląda facet, który mnie potrącił, nie umiałabym odpowiedzieć, bo nie zwróciłam uwagi ani na wzrost, ani na wygląd. Wiedziałam tylko, że chcę być blisko niego, żeby jego ciepło ogarnęło i mnie.

Powiedział mi potem, że poczuł wtedy to samo i bardzo się przestraszył, bo pierwszy raz w życiu nie umiał sobie poradzić z własnymi emocjami. Efekt był taki, że ja się snułam za nim jak ćma, a on mnie unikał. Połączyła nas dopiero praca semestralna, którą zrządzeniem losu mieliśmy przygotować razem. Dotyczyła rodzinnych domów dziecka. Kiedy ją oddawaliśmy promotorowi, byliśmy już parą i mieliśmy bardzo konkretne plany na przyszłość. Oczywiście, związane były z dziećmi, którym chcieliśmy dać prawdziwy dom i rodzinę. Było w nas tyle wiary i nadziei. Tak dużo miłości…

Rodzonych dzieci nie doczekaliśmy się nigdy, ale innych mieliśmy pod dostatkiem. W ciągu 30 lat przez nasz dom przewinęła się siedemnastka. Zdrowych, chorych, niekoniecznie ładnych, nie zawsze grzecznych, ale bardzo, bardzo kochanych. Poświęcaliśmy im wszystkie minuty wspólnego życia i byliśmy szczęśliwi. Kiedy dzieci usamodzielniały się i po kolei opuszczały dom, udawaliśmy jedno przed drugim, że wszystko jest w porządku, że taka jest kolej rzeczy, ale w głębi serca cierpieliśmy. Na szczęście odwiedzały nas, kiedy tylko mogły. Z czasem te spotkania były coraz rzadsze, bo cała siedemnastka rozpierzchła się po świecie. To wtedy Antoni wpadł na pewien pomysł.

Którejś nocy, gdzieś na początku grudnia, zastałam go w kuchni. Wygniatał ciasto, a dookoła roznosił się zapach cynamonu. Kiedy mnie zobaczył, oderwał się od miski z ciastem. – Jaki to zapach? – zapytał, chwytając mnie w ramiona.– Świąt? – zapytałam, a on uniósł mnie do góry jak wtedy pod biblioteką. – Pamiętasz, kiedy dzieci były małe, piekliśmy razem pierniczki. Teraz, gdy są daleko, będziemy je piekli dla nich. Wyślemy im je, żeby poczuły zapach domu! – mówił, a w kącikach oczu zebrały mu się łzy.

Przesyłki zostały przyjęte z entuzjazmem

Z każdym rokiem musieliśmy piec ich coraz więcej, bo rodziny naszych dzieci powiększały się, przybywało nam wnuków. Rok temu po raz pierwszy zapomniałam o pierniczkach. Antoni dostał udaru i trafił do szpitala. Nie odstępowałam go na krok, a on w krótkich chwilach przytomności ściskał mnie za ręce i prosił: – Tylko nie mów dzieciom. Nie chcę, aby się martwiły. Dotrzymałam słowa, zagryzałam z bólu usta, ale żadnemu dziecku nic nie powiedziałam.

Przed samym Bożym Narodzeniem wezwał mnie ordynator.

– Pan Bóg łaskawy, ofiarował pani mężowi jeszcze jedne święta. Czy chce pani spędzić je z nim w domu? Łzy nie pozwoliły mi wypowiedzieć ani słowa, więc tylko kiwnęłam głową… Zaraz potem taksówkarz ostrożnie wiózł nas do domu, a ja tuliłam do siebie dziwnie drobnego i kruchego męża. „To będzie nasza najsmutniejsza wigilia – pomyślałam, a za chwilę sama siebie zganiłam. – To co, że bez świątecznego drzewka, bez wigilijnych potraw. Ważne, że będziemy razem. Usiądziemy przy telefonie i po kolei złożymy życzenia wszystkim naszym dzieciom. Może ostatni raz zrobimy to razem – myślałam, połykając łzy.

Kiedy dojeżdżaliśmy do domu, ze zdziwieniem zauważyłam, że jest cały rozświetlony. Nagle drzwi się otworzyły, wypadła z nich cała nasza gromadka. Pomogli ojcu wejść na schody, poprowadzili do fotela.

– Skąd wiedzieliście? – spytałam szeptem najstarszą córkę.
– Domyśliliśmy się, bez powodu nie zapomnielibyście o pierniczkach… – odszepnęła.
Kiedy zebraliśmy się wokół Antoniego, żeby przełamać się opłatkiem, nagle się wyprostował, jakby odzyskał utracone przez chorobę siły. Odszukał mnie wzrokiem. – Jaskółki wróciły… – powiedział.

Related Posts