„– Patrycja, może zawiozłabyś to wszystko do schroniska? – zapytała mnie szefowa. Zgodziłam się. Przecież i tak nie miałam nic lepszego do roboty… ”
Chciałam być już w domu
Dzień w pracy ciągnął się niemiłosiernie. Co chwila spoglądałam na zegarek. O rany, do końca zostały jeszcze cztery godziny. A on przecież tam czeka i na pewno bardzo tęskni. Siedzi pod drzwiami i zastanawia się, dlaczego mnie przy nim nie ma, dlaczego musi siedzieć sam. Jeszcze tylko dwie godziny, jeszcze pół…
Już! Można wyłączyć komputer i biec na parking. Jadąc do domu, uśmiechałam się sama do siebie. Świat nie wydawał mi się już taki okropny jak jeszcze tydzień temu. Wreszcie miałam do kogo się spieszyć po pracy. Nie byłam już samotna jak palec! Otworzyłam drzwi i weszłam do mieszkania. Tak jak przewidywałam Kodi, mój nowy kudłaty współlokator już czekał! Kompletnie oszalał na mój widok. Łasił się, skakał, lizał mnie po rękach i szczekał radośnie.
Usiadłam na podłodze i zaczęłam drapać psiaka za uszkiem. Położył się na grzebiecie i zadowolony wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– No i co maluchu, tęskniłeś za panią? Tak? To pani bardzo się cieszy. Ale na razie dość tych pieszczot. Teraz pójdziemy na spacerek, a potem zjemy pyszną kolację – powiedziałam, podnosząc się z podłogi.
Psiak także wstał i oparł się łapami o moje nogi. Posłusznie czekał, aż przypnę mu smycz.
Nie umiałam się odnaleźć
Park był prawie pusty. Latem rozbrzmiewał głosami matek i śmiechem dzieciaków bawiących się na pobliskim placu zabaw, ale zimą? Chętnych do wieczornych spacerów właściwie nie było. Wiał zimny wiatr, zaczął padać śnieg z deszczem i na dworze zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie. Ale mnie zupełnie to nie przeszkadzało. Ruszyłam alejką w stronę stawu. Szłam wolno, przystając co chwila, bo Kodi musiał obwąchać prawie każdy krzaczek. No tak, przecież dopiero poznawał okolicę…
Odpięłam smycz… Natychmiast zaczął biegać wokół mnie jak szalony. Patrząc na to, poczułam się nagle… szczęśliwa. Pomyślałam, że gdyby nie on, siedziałabym teraz pewnie na kanapie i jak zwykle użalałabym się nad swoim losem… Zawsze byłam samotnikiem. Nawet w szkole i później na studiach nie miałam przyjaciół, chłopaka. Moje rówieśniczki biegały na randki i imprezy, spotykały się z przyjaciółmi, a ja siedziałam w domu.
Gdy kilka lat temu zaczynałam pracę, miałam nadzieję, że to się zmieni. Poznam nowych ludzi, z kimś się wreszcie zaprzyjaźnię, może nawet zakocham… Ale na marzeniach tylko się skończyło. Któregoś dnia usłyszałam przypadkowo, jak moi współpracownicy umawiają się po pracy na wypad do klubu.
– Bierzemy ze sobą Patrycję? – zapytała w pewnym momencie jedna z koleżanek.
– Mowy nie ma! Ona jest jakaś taka smutna, nijaka, wiecznie milcząca. Tylko zepsułaby nam wieczór – zaprotestował od razu jeden z kolegów.
Inni natychmiast mu przytaknęli. Zrobiło mi się przykro, ale nawet nie miałam do nich pretensji. Bo i o co? Przecież to nie oni byli winni temu, że jestem taka, jaka jestem. Chorobliwie nieśmiała i samotna. To sprawiało, że czułam się gorsza, brzydsza, głupsza, niewiele warta… Po tamtym zdarzeniu jeszcze bardziej zamknęłam się w sobie. Przemykałam ulicami ze wzrokiem wbitym w ziemię, w pracy starałam się być niewidoczna. Włączałam komputer i chowałam się za ekranem, modląc się, żeby nikt się do mnie nie odezwał, nie zaczepił. Pogodziłam się ze swoim losem. Myślałam, że już nic się w moim życiu nie zmieni.
Nagle poczułam się lepiej
Tydzień temu zorganizowano w firmie zbiórkę darów dla zwierząt. Ludzie przynieśli z domów koce, poduchy, legowiska. Było tego naprawdę sporo.
– Patrycja, może zawiozłabyś to wszystko do schroniska? – zapytała mnie szefowa. Zgodziłam się. Przecież i tak nie miałam nic lepszego do roboty…
Kierowniczka bardzo ucieszyła się z darów. Posegregowała je, rozdzieliła, a potem zapytała, czy chcę zobaczyć podopiecznych schroniska. Skinęłam głową. Już w pierwszej alejce zaczęło zbierać mi się na płacz. Bezmiar psiego nieszczęścia poraził mnie niczym grom. Co chwila zatrzymywałam się i przez kraty głaskałam błagające o odrobinę czułości zwierzaki. W pewnym momencie zobaczyłam, jak z jednego z boksów wychodzi młoda dziewczyna.
– No i jak, zjadł coś? – krzyknęła do niej kierowniczka.
Podeszłyśmy bliżej. Zajrzałam do boksu. W rogu leżał zwinięty w kłębek kundel. Nawet nie podbiegł do nas, by się przywitać. Na chwilę tylko podniósł łeb i spojrzał na nas wielkimi brązowymi oczami. Były pełne bólu i tęsknoty.
– Przywieziono go do nas kilka dni temu. Zgubił się albo ktoś go wyrzucił. Nie chce jeść, pić… Jak go ktoś szybko nie weźmie, może stać się najgorsze. Ale trudno mu będzie znaleźć dom. Nie jest już najmłodszy, no i nie potrafi się zareklamować – westchnęła kierowniczka.
Jeszcze raz spojrzałam na psiaka. Pomyślałam, że on jest taki jak ja. Samotny, niechciany, zagubiony.
– Ja go zabiorę. I to już, teraz! Będzie miał u mnie dobrze! Przysięgam! – prawie krzyknęłam.
Kierowniczka spojrzała na mnie zaskoczona, a potem uśmiechnęła się od ucha do ucha.
– No, piesku, dziś jest twój szczęśliwy dzień. Znalazłeś dom! – powiedziała do kudłacza.
Podniósł się, podszedł do kraty i polizał mnie po dłoni. W jego wielkich brązowych oczach zobaczyłam nadzieję… Pół godziny później ruszyliśmy razem do domu. Byłam podekscytowana jak nigdy! Gdy weszliśmy do mieszkania, ustawiłam miseczki, które kupiłam po drodze i nasypałam karmy. Psiak spałaszował ją w kilka chwil. Potem szybko zrobił obchód wszystkich kątów, wskoczył na fotel i zasnął.
Dzięki niemu spotkałam miłość
Wiało coraz mocniej. Naciągnęłam kaptur na głowę i zaczęłam rozglądać się za Kodim. Był bardzo zajęty odkopywaniem czegoś pod krzakiem.
– Wracamy do domku! – krzyknęłam.
Psiak posłusznie podbiegł, stanął na tylnych łapach i poczekał, aż zapnę mu smycz. Ruszyliśmy w stronę osiedla. Właśnie mieliśmy przejść na drugą stronę ulicy, gdy nagle z piskiem opon zatrzymał się niedaleko nas samochód. Wyskoczył z niego jakiś mężczyzna i zaczął biec w naszą stronę. Coś krzyczał. Przestraszyłam się. Pociągnęlam za smycz Kodiego, chciałam uciec. Ale psiak oszalał. Szarpnął, zerwał się ze smyczy i… rzucił się na nieznajomego. Przerażona pobiegłam za nim.
– Przepraszam, nie wiem, co w niego wstąpiło… Zwykle jest grzeczny i posłuszny – zaczęłam tłumaczyć. Ale mężczyzna w ogóle nie zwracał na mnie uwagi.
– Morusku! Jesteś! A już straciłem nadzieję! – mocno go przytulił.
Kodi lizał mu twarz i popiskiwał radośnie. Nie rozumiałam, co się dzieje. Zdezorientowana przyglądałam się całej scence. Mężczyzna w końcu mnie zauważył.
– To mój pies. Ma na imię Morus – pośpieszył z wyjaśnieniami – Często wyjeżdżam w delegację i wtedy zawożę go do mamy. Ostatnim razem Morus gdzieś pognał na spacerze i ślad po nim zaginął. Od tamtej pory wszędzie go szukam. No i odnalazłem!
– A skąd mam wiedzieć, że pan mówi prawdę? – burknęłam.
– No tak. O proszę, tu są nasze wspólne zdjęcia – podsunął mi pod nos telefon.
Nogi się pode mną ugięły. Za chwilę nieznajomy zabierze Kodiego do samochodu i więcej już nigdy go nie zobaczę. Zrobiło mi się potwornie smutno. I wtedy stało się coś dziwnego. Psiak wyśliznął się z objęć mężczyzny, stanął przy mnie. I zaczął spoglądać to na niego, to na mnie. Nieznajomy patrzył z rozbawieniem.
– Mam na imię Paweł – przedstawił się. – Może pójdziemy z nim na spacer? Coś mi się wydaje, że on teraz ma już nie tylko pana, ale i panią.
Zawróciliśmy w stronę parku. Mimo zimna długo spacerowaliśmy i rozmawialiśmy. Paweł opowiedział mi o sobie. I o Morusie, którego znalazł kiedyś przywiązanego do drzewa w lesie. Była już prawie północ, gdy stanęliśmy we troje przed moim blokiem.
– Mam do ciebie wielką prośbę. Jutro znowu wyjeżdżam w delegację. Tym razem na trzy dni. Może nasz ulubieniec mógłby u ciebie zostać? – zapytał Paweł.
– Oczywiście, bardzo chętnie się nim zaopiekuję! – krzyknęłam uradowana.
Mężczyzna pochylił się nad psiakiem.
– Pilnuj tej pięknej pani. Żeby nikt jej nie ukradł – pogłaskał go.
A potem wyprostował się i spojrzał mi głęboko w oczy. Nie jestem pewna, ale chyba dostrzegłam w nich coś, o czym zawsze marzyłam i na co czekałam.