„Wyszłam za mąż, by uciec z domu i zamieszkałam w piekle. Maż wolał kanapę i butelkę, niż mnie i dziecko”

„Do czego ty się w ogóle nadajesz, kobieto! Gotować nie potrafisz, dzieckiem się zająć nie umiesz, w łóżku też żadna z ciebie kocica. I jeszcze te ciągłe narzekania, że nie przynoszę pieniędzy do domu. Naprawdę, jak tak dalej pójdzie, to się rozstaniemy”.

Ludzie pobierają się z różnych powodów. Z miłości, z poczucia obowiązku, z przekonania, że tak właśnie należy postąpić… Ja wyszłam za maż chyba z najgorszego możliwego powodu. Chciałam uciec z domu.

Pochodzę z niewielkiego, sennego miasteczka. Takiego, o którym twórcy telewizyjnych seriali mówią, że tylko wrony tu zawracają. Nigdy nie lubiłam tego miejsca, a moja rodzina dodatkowo robiła wszystko, żebym je znienawidziła.

Rodzice prowadzą niewielki sklep spożywczy i ten sklep był od zawsze moim przekleństwem. Gdy tylko wracałam ze szkoły, nie miałam nawet chwili dla siebie. Od razu musiałam pędzić do sklepu i pomagać rodzicom. A to stałam za ladą, a to rozładowywałam towar, a to użerałam się z miejscowymi pijaczkami, którzy najchętniej braliby wszystko „na zeszyt”.

Nienawidziłam tego miejsca i przez większość dnia marzyłam o tym, że pewnego dnia do sklepu przyjedzie rycerz na białym koniu i zabierze mnie stąd gdzieś tam – gdzie jest lepsze życie. Rycerz na białym koniu nigdy się w drzwiach sklepu nie pojawił, za to pewnego dnia stanął w nich Krzysiek. Miał odrapany rower i chęć na piwo.

– Tylko żeby było zimne – mrugnął do mnie, jakby mówił coś wyjątkowo dowcipnego, czego nie słyszałam co drugi dzień od pijaczków.

– Będzie zimne jak moje serce – warknęłam, podając nieznajomemu butelkę. – A z tego, co wiem, to nie wolno pić piwa i jechać rowerem, ha?

– Widzę, że tutaj na wiosce nawet sprzedawczynie są prawnikami – roześmiał się beztrosko nieznajomy. – To skoro tak, to po prostu rower zostawię i zostanę tu z tobą.

– Miejsca nie ma – mruknęłam, kątem oka taksując przybysza.

Urodzę dziecko i będę szczęśliwa

Musiałam przyznać, że miał w sobie coś, co mnie ujęło. Może chodziło o ten lekko bezczelny błysk w oku, a może po prostu spodobałby mi się każdy, kto nie pochodziłby stąd i przez samo to zapowiadał przygodę w życiu.

– A ja myślę, że jak się postaram, to i miejsce się znajdzie. Nawet w tym ponoć zimnym jak lód sercu – roześmiał się tymczasem Krzysiek i jakby nigdy nic… wparadował do mnie za ladę.

Usiłowałam protestować, ale prawda była taka, że wtedy już mnie miał. Na kogoś takiego czekałam. Na kogoś, kto nie boi się sięgać w życiu po swoje. Od tego dnia zaczęliśmy się spotykać. Nie było nam łatwo, bo musiałam ukrywać się przed rodzicami. Miałam wprawdzie skończone dziewiętnaście lat, ale wciąż traktowali mnie jak dziecko. Zmienili swoje postępowanie, dopiero kiedy kilka miesięcy później oznajmiłam im, że zostaną dziadkami.

– Jezu, Gośka, jak mogłaś nam takiego wstydu narobić! – biadoliła mama. – Co teraz będzie?

– Co ma być? – wzruszyłam ramionami, w głębi duszy szczęśliwa, że tak to się ułożyło. – Weźmiemy ślub i będziemy żyli długo i szczęśliwie.

W tamtym momencie naprawdę wierzyłam w to, że przy Krzyśku czeka mnie wyłącznie świetlana przyszłość. Wprawdzie mój narzeczony nie miał stałej pracy ani większych ambicji, i niewiele w życiu robił poza jeżdżeniem rowerem po okolicy i piciem piwa, ale ja naiwnie liczyłam na to, że to się zmieni, kiedy na świat przyjdzie dziecko – i kiedy w końcu wyprowadzimy się do miasta.

Wyprowadziliśmy się zaraz po ślubie. Weselisko było huczne, takie, jak się należy. Myślę, że do dziś ludzie w miasteczku wspominają, z jaką pompą się wydawałam za mąż… Tyle że potem przyszła proza życia. Nie było nas stać na kupienie niczego własnego, więc wynajęliśmy obskurną norę na obrzeżach.

– Znajdę pracę, to poszukamy czegoś lepszego – obiecywał Krzysiek, a ja bardzo chciałam mu wierzyć.

Wtedy już wiedziałam, co się święci

Mój mąż do żadnej pracy nie był stworzony. A raczej – żadna praca, jak twierdził, nie była jego godna. Najdłużej pracował dwa tygodnie. Później wyrzucili go z hukiem za ignorowanie poleceń brygadzisty i skłócanie zespołu. Krzysiek wtedy też nie wykazał żadnej skruchy.

– Skoro tak, to niech szukają naiwnego, który będzie im robił za takie marne grosze! Głupich nie sieją! – wydawał się wyraźnie ucieszony, że kolejny raz stracił pracę.

– A co będzie z nami? – szepnęłam wtedy cała w strachu.

Termin porodu zbliżał się wielkimi krokami, a ja po raz pierwszy, od kiedy wyprowadziłam się z domu, zaczęłam odczuwać lęk. Coraz jaśniej docierało do mnie, że być może popełniłam największy błąd mojego życia, wiążąc się z niebieskim ptakiem, jakim był mój mąż.

– Co ma być?! – Krzysiek objął mnie i mocno pocałował. – Najważniejsze, że cię kocham, mała! A kiedy na świat przyjdzie nasz syn, będę najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi!

Co mogę powiedzieć – w tym Krzysiek na pewno nie skłamał. Kiedy urodził się Łukasz, rzeczywiście mój mąż oszalał z radości – do tego stopnia, że pił z kolegami prawie przez tydzień…

Wierzyłam, że to tylko chwilowe, i kiedy już opadnie pierwsza euforia,  zacznie się zachowywać jak prawdziwy mąż i ojciec – ale szybko miałam się przekonać, jak złudne były to nadzieje. Łukasz okazał się bardzo wymagającym dzieckiem. Do ukończenia drugiego roku życia nie przespał spokojnie ani jednej nocy. W ciągu dnia dokuczały mu kolki, więc też całe popołudnia upływały mi na noszeniu go na rękach. Krzysiek pomagał mi przez pierwszych kilka dni. Później stwierdził, że… to go przerasta.

– Jak mam znaleźć sensowną pracę, kiedy to dziecko bez przerwy się drze – stwierdził pewnego dnia, poirytowany. Tego już było dla mnie za wiele.

– Jakie „to dziecko”?! Krzysiek, to przecież twój syn! – wybuchłam.

– Co z ciebie za matka, że nawet dzieciaka nie potrafisz uspokoić? – odwarknął Krzysiek. – Naprawdę bardzo mnie rozczarowałaś! Do czego ty się w ogóle nadajesz, kobieto! Gotować nie potrafisz, dzieckiem się zająć nie umiesz, w łóżku też żadna z ciebie kocica… I jeszcze te ciągłe narzekania, że nie przynoszę pieniędzy do domu… Naprawdę, jak tak dalej pójdzie, to się rozstaniemy!

Dziś wiem, że gdybym usłyszała te słowa w innym momencie życia, pewnie potrafiłabym odpowiedzieć. Powiedziałabym Krzyśkowi do słuchu, tak że by mu w pięty poszło. Ale ja wtedy czułam się samotna, bezbronna i bezwartościowa. Okrutne słowa męża tylko potwierdziły to, co i tak sama o sobie myślałam. Pochyliłam głowę i poszłam do syna, żeby Krzysiek nie musiał na mnie patrzeć.

On zresztą kilka dni później przeniósł się do drugiego pokoju. Za ostatnie pieniądze kupił też konsolę do gier.

– Krzysiu, ale po co nam to? – szepnęłam. – Przecież i tak ledwie wiążemy koniec z końcem.

– Ja nie miałem nigdy konsoli, to niech chociaż mój syn ma – stwierdził z dumą Krzysiek. – To chłopak w końcu! Musi mieć jakieś wzorce!

Nie rozumiałam, co granie w bezmyślne strzelanki przed dorosłego mężczyznę ma do wzorców, ale w tamtym czasie coraz mniej rozumiałam swojego męża. Zaczęło też do mnie docierać, że jeśli chcę zapewnić sobie i Łukaszowi byt, muszę sama postarać się o dochód.

Zawsze były to jakieś pieniądze

Zaproponowałam sąsiadce, że popilnuję jej dziecka za niewielką opłatą. Drugiej zaoferowałam się wypielić ogródek. Innej podszyłam spódnicę, wszyłam suwak do kurtki… Zawsze były to jakieś pieniądze. Niewielkie, ale moje. Starczały na to, żeby posłać Łukaszka do przedszkola i od wielkiego dzwonu kupić mu jakieś zabawki.
Przez pierwsze lata miałam nadzieję, że Krzysiek jednak znajdzie stałą pracę.

Tym bardziej że ciągle mydlił mi oczy obietnicą zmiany losu. Później przestałam się łudzić. Nie mówiłam tego na głos, ale nauczyłam się traktować przebywającego ciągle w swoim pokoju, zwykle przed komputerem, męża jak drugie dziecko – tyle że mniej sprawne od tego pierwszego.

Nie ustalałam z Krzyśkiem żadnych ważnych decyzji. Nie wtajemniczałam go w swoje plany zawodowe. Kiedy zrobiłam kurs na opiekunkę osób starszych, dopiero po fakcie powiedziałam mu o tym, że teraz nie będzie mnie przez trzy popołudnia w tygodniu. Jedyne pytanie, jakie do mnie miał, brzmiało:

– Ale będziesz nam zostawiała coś na kolację?

Nie miałam o czym rozmawiać z tym człowiekiem. Dlatego zupełnie poważnie zaczęłam zastanawiać się nad odejściem od męża. Nie byłam już tą samą kobietą, która wychodziła za mąż tylko po to, żeby uciec z rodzinnego domu. Miałam trochę swoich pieniędzy i kwalifikacje. Krzysiek nie był ani ojcem dla Łukasza, ani mężem dla mnie.

Tak, może to ostatni moment, żebym i ja zaznała w życiu trochę szczęścia – pomyślałam w pewnym momencie. Nie ustaliłam dokładnej daty, kiedy zamierzałam się wyprowadzić, ale powoli przyzwyczajałam się do tej myśli. Czekałam tylko na jakiś znak. I ten znak nadszedł z zupełnie niespodziewanej strony. Wyszłam ze swoją podopieczną, panią Stasią, na spacer do parku, gdy nagle drogę zastąpiła nam Cyganka w długiej spódnicy.

– Powróżę, powróżę… – zaczęła swoje nachalne nawoływania.

– A idź, kobieto, nie mam pieniędzy – usiłowałam się od niej opędzić jak od natrętnej muchy, ale Cyganka nie ustępowała.

– Ja za darmo powróżę, za darmo – powtarzała w kółko.

– Nie godzi się nie zgadzać na wróżbę za darmo. To pecha przynosi – szepnęła nabożnie pani Stasia.

Nie wierzyłam w podobne przesądy, ale nie chciałam robić przykrości starszej pani, więc niechętnie wyciągnęłam dłoń.

– Na dłoni wszystko wypisane – pokiwała głową Cyganka. – Niepotrzebnie uciekała… Miłość spotka. Niedługo. Ważną. Jedyną.

– Jestem mężatką – warknęłam, nagle zirytowana.

– I z mężatkami różnie bywa – błysnęła złotym zębem Cyganka. – Losu nie odmienisz. Tylko musisz działać szybko. Zawahasz się i… miłość fruuu, poleciała!

Chciałam powiedzieć, że nie wierzę w podobne bzdury, i że naprawdę nie mam pieniędzy, ale zanim się obejrzałam Cyganka się zawinęła i zniknęła mi z zasięgu wzroku.

– Gdzie ona się podziała? – mruknęłam ni to do siebie, ni do pani Stasi.

– Na twoim miejscu nie lekceważyłabym jej słów – powiedziała dziwnie poważnie starsza pani. – Nie na darmo mówią: Cyganka prawdę ci powie.

Nie odezwałam się już ani słowem, ale wróżba, choć nie chciałam się przyznać do tego nawet przed sobą, dała mi do myślenia. Zawahasz się i… miłość fruuu, poleciała! – powtórzyłam kilka razy w myślach słowa Cyganki. Nie mogłam udawać, że nie rozumiem, co znaczą te słowa. Jeśli mam być szczęśliwa, muszę szybko odejść od Krzyśka. Może gdzieś tam czeka na mnie jeszcze wielkie uczucie.

Bojąc się, że się rozmyślę, przeprosiłam panią Stasię i zdecydowałam się wcześniej niż zwykle wrócić tego dnia do domu. Chciałam powiedzieć Krzyśkowi, jak bardzo rozczarował mnie jako mąż i ojciec Łukaszka, i co postanowiłam.

Zdziwiłam się, że drzwi były otwarte. Nawet kiedy Krzysiek siedział sam, zwykle ryglował się na cztery spusty, jakbyśmy mieli coś cennego, co ktokolwiek mógłby chcieć ukraść.

– Krzysiek? Jesteś tu? – zawołałam kilka razy. Odpowiedziała mi cisza.

Złowróżbna cisza, jak zdałam sobie po chwili sprawę. Było w tej ciszy coś dziwnego i nienaturalnego.

– Krzysiek? – powtórzyłam.

I wtedy usłyszałam ten dźwięk, jakby pisk myszy. Dobiegał z łazienki. Mój mąż leżał tam na podłodze w nienaturalnej pozycji, z opadłym kącikiem ust, z których ciekła mu ślina. Usiłował coś mówić, ale z jego ust wychodziło tylko nieartykułowane charczenie. Oczywiście natychmiast wezwałam pogotowie. Lekarz stwierdził udar.

Kolejne tygodnie nie były łatwe

– Mąż miał dużo szczęścia, że go pani znalazła – powiedział.

Poczułam, jak po krzyżu przebiega mi zimny dreszcz. Zawahasz się i miłość, fruuu, poleciała! – przypomniało mi się ostrzeżenie Cyganki. Kolejne tygodnie nie były łatwe. Krzysiek wymagał całodobowej opieki i rehabilitacji. Ale z drugiej strony
– to były najpiękniejsze tygodnie, które zdarzyły się nam od czasu, gdy się pobraliśmy.

Mąż zdawał sobie sprawę, że jest skazany tylko na mnie i każdym gestem okazywał wdzięczność za to, że przy nim zostałam. A ja? Ja też zdałam sobie z czegoś sprawę. Zdałam sobie sprawę, że nadal go kocham. Choć nagromadziło się między nami wiele żalu i niedopowiedzeń, to wciąż był mężczyzna, któremu przysięgałam.

– Wszystko się zmieni – usłyszałam pewnego dnia z trudem wypowiadane słowa. – Będzie inaczej, zobaczysz.

Nie wiem dlaczego, ale uwierzyłam Krzyśkowi. Choć przecież tyle razy wcześniej obiecywał mi zmianę. Ale teraz to było co innego. Widziałam, że udar go zmienił. Że, paradoksalnie, staliśmy się oboje innymi, lepszymi ludźmi.

Wiem, że przed nami jeszcze długa droga. Lekarze nie obiecują, że Krzysiek kiedykolwiek wróci do pełnej sprawności. Ale dla mnie cud już się stał. Cud odzyskanej miłości małżeńskiej. Dla samego tego warto było posłuchać Cyganki, która przynaglała:

– Zawahasz się i miłość fruuu, poleciała!

Jak to dobrze, że się wtedy nie zawahałam. Ani na sekundę.

Related Posts