Omal nie wykrwawiłam się na śmierć, rodząc moje pierwsze dziecko, ale dopóki nie przyłożono mi go do piersi, byłam w stanie oddać za nie życie. Potem wszystko się zmieniło. Wystarczyło jedno spojrzenie w jego zimne, granatowe oczy, żebym poczuła, że nic nie łączy mnie z tym chłopczykiem. Gdyby nie fakt, że przed chwilą wyjęto go z mojego ciała, podejrzewałabym, że podmieniono mi dziecko. Sądziłam, że maluch rozpłacze się, albo wtuli we mnie z ufnością, lecz on ani drgnął.

– Hej, to nasz bohater! – zakrzyknął mąż, wyrywając go z moich objęć. – Prawda, że pięknego mamy synka, Iwonko? – zwrócił się do mnie. – Zobacz, jakie śliczne ma dołeczki, jak bystro na nas spogląda? Wiem, wiem, gadam bzdury, ale jestem taki szczęśliwy, kochanie. Jak damy mu na imię?

„Lucyfer” – przyszło mi do głowy i aż wzdrygnęłam się na tę myśl.

Przecież to tylko dziecko

Nigdy wcześniej nie pomyślałabym tak o żadnym dziecku, a tym bardziej o upragnionym synku. Nie byłam w szoku, nie popadłam w depresję poporodową, nie wierzyłam w zabobony, nawet do teorii o kobiecej intuicji podchodziłam z ostrożnością, ale w Kacprze i w sposobie, w jaki patrzył na mnie, było coś tak niepokojącego, że przeszywał mnie dreszcz na myśl o ponownym wzięciu go w ramiona.

Nawet dzisiaj, po tylu latach nie potrafię wytłumaczyć tego, co wtedy czułam. Kacper był dorodnym dzieckiem, dostał maksymalną liczbę punktów w skali Apgar, a jednak…

„Przecież to tylko dziecko, bezradny maluszek zdany na moją łaskę?” – wmawiałam sobie przez następne lata.

Wstyd przyznać, ale bałam się swojego syna. Wpadałam w popłoch, kiedy zostawaliśmy sami. Choć to niemożliwe u noworodka, dałabym głowę, że śledził każdy mój ruch, wsłuchiwał się w każde moje słowo i nigdy nie uśmiechnął się do mnie. Nie gaworzył w mojej obecności, nie kwilił, nie chciał jeść, nie miewał nawet kolek.

Tak źle czułam się w jego obecności, że straciłam pokarm. Zresztą nawet nie próbował ssać mojej piersi, raczej gryzł ją łapczywie, jednocześnie uważnie mi się przyglądając, jakby sprawdzał, ile jeszcze wytrzymam. Krzyczał, kiedy próbowałam wyjść z nim na spacer, zrobić zakupy czy pokazać znajomym. Przy mężu i rodzinie grał rozkosznego bobaska, ale kiedy zostawaliśmy sami, zmieniał się nie do poznania. I tak już pozostało.

On mnie nie potrzebował

Wobec innych był uroczym, uśmiechniętym, chętnym do pomocy chłopcem, tylko mnie traktował z dystansem. Skonsternowana stale obwiniałam się za tę chorą relację. „To ja go odrzuciłam, uprzedziłam się do bezbronnego maluszka i ponoszę tego konsekwencje” – wymawiałam sobie po przeczytaniu w internecie setek artykułów na temat macierzyństwa.

„Będę się smażyć w piekle” – rozpaczałam, próbując po raz kolejny nawiązać kontakt z synem. Tyle że to on mnie odtrącił. Nie potrzebował moich pełnych miłości ramion, słów pocieszenia czy zachęty. Czułam, że równie dobrze mogłabym zniknąć z jego życia i nie zrobiłoby to na nim wrażenia. Nie płakałby po matce. Zresztą, jak po żadnym z nas.

Chyba tylko ja wiedziałam, że Kacper jedynie wykorzystuje ludzi do swoich celów. Potrafił być uroczy, oddany i pomocny, jeśli miał w tym interes i to bez względu na to, czy miał rok, trzy lata albo dziewięć. Tylko przede mną od początku grał w otwarte karty.

– A ty, co mi dasz? – zapytał przed swoją Pierwszą Komunią, posyłając mi jak zwykle lodowate spojrzenie.

– Niespodziankę – odparłam, udając, że jego zachowanie nie robi na mnie wrażenia.

W odpowiedzi przysunął się do mnie i wyszeptał mi do ucha:

– Byle fajną, mamusiu…

Mimowolnie zadrżałam, a on widząc mój strach, uśmiechnął się triumfalnie. Jego „mamusiu” przypominało syczenie jadowitego węża. Z lubością przeciągał ostatnią sylabę, wiedząc, że skóra mi cierpnie na samo wspomnienie wypowiadanych przez niego słów. Rozkoszował się moim przerażeniem niczym zawodowy morderca. „Jak mogłam urodzić coś takiego?” – zastanawiałam się nieraz. Mąż próbował namówić mnie na kolejne dziecko, ale doświadczenie z Kacprem skutecznie ostudziło moje zapędy.

Szczęśliwie tablet zyskał jego uznanie. Przez jakiś czas służył mu nawet jako jedna z ulubionych zabawek, ale pewnego dnia mój syn, schodząc ze schodów, rzucił nim we mnie. Tak po prostu, bez słowa wyjaśnienia. Jakimś szóstym zmysłem wyczułam, co się dzieje i zdążyłam się uchylić, więc tablet roztrzaskał się na ścianie za miejscem, gdzie siedziałam. Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu, ja zszokowana, on wyraźnie zadowolony z zamierzonego efektu, po czym wstałam i tym, co zostało z mojego prezentu, rzuciłam w syna.

Nigdy nie podniosłam ręki na dziecko. Tuż po studiach pracowałam w przedszkolu i zawsze postrzegałam dzieci jako istoty lepsze od dorosłych, niezdolne do okrucieństwa, więc po pierwszym odruchu gotowa byłam błagać synka o wybaczenie, ale Kacper, widząc moją konsternację, tylko się roześmiał.

– Masz dziewięć lat smarkaczu! Więcej szacunku!

Aż się zatrzęsłam z wściekłości. Najchętniej sprałabym syna na kwaśne jabłko, gdyby nie mąż. Tamtego popołudnia postanowił wcześniej wrócić z pracy i zastał mnie wrzeszczącą na swojego jedynaka. Jeszcze tego samego dnia kupił synowi nowocześniejszy i znacznie droższy tablet, a na mnie nawet nie spojrzał.

– Powinnaś się leczyć – rzucił, gdy kładliśmy się do snu. – Zdajesz sobie sprawę, że mogłaś go zabić? Od dawna widzę, że dzieje się z tobą coś złego. Proponuję wizytę u psychiatry – zasugerował.

– Może powinnaś się leczyć, mamusiu – kilka dni później powtórzył za nim syn z wyraźną satysfakcją.

Ciągle słyszałam, że wymyślam

Wiedział, że popełniłam błąd, dając się sprowokować. Odtąd każdy jego grymas, każde stłuczenie czy siniak był interpretowany przez męża i bliskich na moją niekorzyść. Kacper wyraźnie rozkoszował się nową sytuacją, ale ja wciąż łudziłam się, że kiedyś zmądrzeje, a jeśli nawet nie, to podrośnie i wyprowadzi się z domu. „Przecież jest moim synem, chyba mnie nie skrzywdzi?” – zastanawiałam się niejednokrotnie.

Kacper miał dwanaście lat, kiedy uderzył mnie po raz pierwszy. Znów tak po prostu, bez powodu, bo mógł i chciał to zrobić. Zszokowana natychmiast zadzwoniłam do męża, ale ten poprosił do słuchawki syna po czym… Oskarżył mnie o samookaleczanie.

– Poszłabyś do pracy i nie wymyślała bzdur! Jak dziecko może uderzyć dorosłego? Czy słyszysz, co mówisz? – nawrzeszczał na mnie.

– Chciałbym, żeby mama była zawsze przy mnie, tatusiu… Nie chcę wracać do pustego domu – wyznał zapłakany Kacper.

A ponieważ jego słowo było traktowane w naszym domu jak święte – zostałam gospodynią. Musiało minąć trochę czasu nim zrozumiałam, że syn uwielbia się nade mną pastwić, ale wtedy było już za późno, żeby się wycofać. Stałam się klasyczną ofiarą przemocy domowej. Bezwolnym, zastraszonym cieniem dawnej siebie.

Odtąd syn regularnie szturchał mnie, kopał i zamykał na cały dzień w piwnicy, dopóki nie wrócił z pracy mąż albo Kacper nie zgłodniał. Na każdym kroku wyzywał mnie od darmozjadów, przygłupów, powtarzał, że się mnie brzydzi. Mając piętnaście lat, zaczął się nade mną znęcać. Mąż długo udawał, że nie zauważa nowych ran na moim ciele, a syn wmawiał mu i reszcie rodziny, że martwi się o mamusię. Było mi zwyczajnie wstyd przyznać się, że jestem ofiarą swojego dziecka i więźniem we własnym domu.

– Kim jesteś? – pytałam go nieraz, lecz w odpowiedzi słyszałam jedynie szatański śmiech.

Byłam przekonana, że nawet gdybym pobita poszła na policję i pokazała funkcjonariuszom swoje rany, i tak uwierzyliby Kacprowi, a nie starej wariatce, za jaką uchodziłam.  Pewnego popołudnia mąż zawiózł mnie do psychiatry. Pani doktor wysłuchała, co ma do powiedzenia każdy z członków mojej rodziny, po czym nie pytając mnie o nic, wręczyła mi recepty.

– Ma pani bujną wyobraźnię – stwierdziła, żegnając się ze mną i dodała, że jeśli lekarstwa nie zaczną działać, skończę w psychiatryku.

Szkoda, że nie zaufałam intuicji, gdy podpowiadała mi, że urodziłam diabła. Może wtedy odeszłabym od męża i syna, i choć ludzie odsądziliby mnie od czci, byłabym szczęśliwa?