Tomka poznałam dzięki Jackowi, mojemu kumplowi z podstawówki. To było w pierwszej klasie liceum. Obaj się zaprzyjaźnili, byli nierozłączni. Z czasem i mnie Tomek stał się bliski.
To było na szkolnej wycieczce
Zielona szkoła, parodniowy pobyt w ośrodku z drewnianymi domkami, placem zabaw i w sumie niczym więcej. Ale nam – mieliśmy po 17 lat – w zupełności to wystarczało. Kryliśmy się przed nauczycielami, którzy się nami opiekowali. Próbowaliśmy domowej roboty wina, które ktoś przemycił, słuchaliśmy muzyki, łaziliśmy po lesie po zmroku.
Wtedy zaczęłam gadać z Tomkiem. Okazało się, że lubimy te same zespoły, że mamy podobny gust, jeśli chodzi o książki, że oboje chcemy pojechać na studia do Warszawy i tam zacząć pracować. Po którymś wieczornym spacerze usiedliśmy na placu zabaw. Milczeliśmy. Było ciepło, bezwietrznie. Magicznie. I wtedy mnie pocałował. Był delikatny, subtelny.
Zamarliśmy wtedy oboje. Zdziwieni, zszokowani. Na tyle, że na więcej się nie odważyliśmy. Wracaliśmy z wycieczki, siedząc w autokarze obok siebie. To była długa podróż. Zasnęliśmy, oparci o siebie głowami. Koleżanka zrobiła nam zdjęcie. Potem Tomek mi je podarował z adnotacją „Mojej pierwszej prawdziwej miłości”.
Tyle że miłość nie przetrwała. Ot, może po prostu byliśmy za młodzi. Owszem, spotykaliśmy się po szkole. Chodziliśmy na spacery. Ja odprowadzałam go na autobus. I tak przez pół roku.
A potem – po maturze – poszliśmy na studia. Niby do tego samego miasta, ale nie było nam już do siebie po drodze. On w akademiku, ja w wynajętym mieszkaniu. On zajęcia od rana, ja popołudniami. I tak jakoś się to rozeszło. Spotykaliśmy się coraz rzadziej, to było, zanim rozkwitła telefonia komórkowa, więc nie mieliśmy ze sobą takiego kontaktu, jaki moglibyśmy mieć dzisiaj.
I któregoś dnia zadzwonił Jacek.
– Janka, wiesz coś, co u Tomka? – rozległ się głos kolegi w słuchawce.
– Eee – zachrypiałam zaspana. Była szósta rano w sobotę. – Ale co ma być? – zapytałam półprzytomnie.
– No nie wiem, cokolwiek. Bo nie daje znaku życia od tygodnia – odpowiedział zaniepokojony.
– Nie mam pojęcia, serio – odparłam.
– Ja też z nim nie gadałam od paru dni.
– Aha, OK, to może po prostu zakuwa i nie ma czasu zadzwonić do domu – odpowiedział.
Z ulgą odłożyłam słuchawkę. Byłam ledwo żywa po piątkowych imprezach i chciałam tylko się wyspać. Ale w poniedziałek odezwała się Ewelina, siostra Tomka.
– I co, nie kontaktował się?
– Ewela, słuchaj, my mamy naprawdę rzadko kontakt. Wiesz, jak jest, trochę się rozeszło, i… – próbowałam tłumaczyć.
Może i zabalował. Ale tydzień?
– Ja wiem, coś mi mówił, że między wami tak naprawdę już to wszystko jest inaczej. Ale wiesz, do nas zawsze dzwonił co najmniej dwa razy w tygodniu, bo rodzice są, jacy są, zawsze się przejmowali tym, jak mu tam jest w tym mieście.
– Rozumiem – powiedziałam. – Ale może spokojnie. W końcu to dorosły facet, może zabalował i tyle… – zaśmiałam się.
To do Tomka nie było podobne. Zawsze odpowiedzialny, punktualny, nieskory do szaleństw, skupiony na nauce. Odbierałam coraz więcej telefonów, nie tylko od jego rodziców, ale i od naszych wspólnych znajomych. Nikt nie miał z nim kontaktu, nikt go nie widział, nikt go ostatnio nie spotkał.
Po tygodniu wypytywania na uczelni i w akademiku rodzina zgłosiła sprawę na policję. Tomka uznano za zaginionego. Koledzy z bursy zeznali, że wyszedł przed weekendem, bo miał zamiar pojechać do rodzinnego domu. Tyle że tam nie dotarł. Do akademika też nie wrócił. Kamień w wodę.
Zaczęły się poszukiwania. Telefony do wszystkich bliższych i dalszych znajomych. Potem plakaty i ulotki w okolicach akademika i uczelni. Rodzina załatwiła nawet apele w telewizji, w końcu zdesperowani zwrócili się do jasnowidza. I nic.
Zaangażowaliśmy się w to wszyscy. I ja, i paczka znajomych z liceum. Pisaliśmy apele, kleiliśmy ogłoszenia, kto miał jakiekolwiek znajomości w policji czy telewizji, próbował się dowiedzieć czegokolwiek. Bez skutku.
Co czułam? Bezsilność
Bo nie mogłam zrobić nic konkretnego, co by pomogło. Co jeszcze? Wyrzuty. Bo może gdybym nie odpuściła tej znajomości i gdybyśmy wciąż byli w kontakcie, coś bym wiedziała. Miałam też poczucie winy, bo może to przeze mnie? Na bezskutecznych poszukiwaniach minął miesiąc, potem dwa i trzy. Wciąż mieliśmy nadzieję.
Wciąż spotykaliśmy się starą paczką, żeby wymyślić, co jeszcze można by zrobić, by znaleźć Tomka. Niepewność była straszna. A potem pojawiła się ta dramatyczna wiadomość. Znaleźli go. W lesie. Zaledwie dziesięć kilometrów od rodzinnego domu. Nie żył.
Z doniesień policji wynikało, że Tomek w ostatnim czasie bardzo dużo pił. Tego dnia przegiął i jego organizm się zbuntował. Umierał sam, bez rodziny, przyjaciół. Beze mnie. Czy zrobił to specjalnie? Nie wydaje mi się. Był smutny, zagubiony, nieszczęśliwy, a w alkoholu odnalazł ukojenie. Jednak to właśnie to „lekarstwo” okazało się najgorszą trucizną.
To był koszmar. Szok. Niedowierzanie. Bo dlaczego? Jak? Skąd? Tak nagle? Dlaczego nikt nic nie wiedział? Kto zawinił? Czemu ukrywał, że dzieje się z nim coś złego? Dlaczego nikt nie wiedział, że potrzebuje pomocy?
Minęło dziesięć lat, odkąd znaleziono Tomka. Czy o nim pamiętam? Każdego dnia. Co roku w Święto Wszystkich Zmarłych jadę na cmentarz, gdzie jest pochowany i zapalam znicz. I każdego roku pod koniec sierpnia staję w oknie, zapalam świecę i piję kieliszek wina, patrząc w niebo.
– Wszystkiego dobrego w dniu urodzin – mówię do gwiazd. – Pamiętaj, że zawsze mam cię w sercu i nigdy o tobie nie zapominam. Bo zawsze będziesz moją pierwszą prawdziwą miłością.