Nie chce już dłużej żyć z moim mężem, Andrzejem. Jego obsesyjne oszczędzanie doprowadziło mnie do granic wytrzymałości. Muszę uzasadniać każdy zakup, mimo że nie jestem na jego utrzymaniu. Zarabiam na siebie, jednak nie mam dostępu do zarobionych przez siebie pieniędzy.
Wszystko zaczęło się, gdy wzięliśmy ślub pięć lat temu i zdecydowaliśmy, że będziemy oszczędzać na mieszkanie. Początkowo to ja zajmowałam się finansami, starannie planując wydatki i oszczędności. Wszystko, co udało się zaoszczędzić, odkładałam. Po roku Andrzej postanowił sprawdzić, ile udało nam się odłożyć i oskarżył mnie o nadmierne wydatki.
– Jesteś zbyt rozrzutna, w ten sposób na mieszkanie będziemy oszczędzać wieki.
Od tego momentu to on przejął kontrolę nad naszym budżetem, stawiając warunek, że całą swoją wypłatę będę przekazywała jemu. Początkowo godziłam się na ten układ. Jednak z czasem uświadomiłam sobie, że sytuacja ta staje się coraz bardziej absurdalna.
Co tydzień muszę przedstawiać mu listę planowanych zakupów do akceptacji. Andrzej wymaga ode mnie szczegółowego opisu każdego wydatku. Na przykład muszę podać cenę i ilość rzeczy, które chcę kupić. Jeśli mąż uzna cenę za zbyt wysoką, może wykreślić ten zakup z listy lub zmniejszyć zamawianą ilość. W rezultacie, nasze posiłki ograniczyły się do najprostszych dań. Jestem zmęczona ciągłym poszukiwaniem w sklepach produktów, które byłyby akceptowalne cenowo dla mojego męża.
Kwestia zakupu nowej odzieży czy kosmetyków jest już zamknięta. Andrzej stanowczo zakomunikował, że do czasu zakupu mieszkania, nie możemy sobie pozwolić na żadne nowe ubrania czy buty. W rezultacie nadal noszę stare jeansy i trampki, które kupiłam jeszcze przed ślubem. Kosmetyki teraz dostaję w prezencie od przyjaciółek, ponieważ nie udało mi się przekonać męża, że makijaż jest niezbędny dla każdej kobiety.
Ale najbardziej poniżające jest, gdy mąż decyduje o zakupie produktów higienicznych, uznając je za niepotrzebne wydatki. Nie mogę sobie pozwolić na zakup dobrego szamponu czy miękkiego papieru toaletowego, jak kiedyś. Najgorsze było, gdy przy kasie skrytykował mnie za wybór podpasek. Zabrał je z taśmy i przyniósł mi najtańsze podpaski mówiąc, że poprzednie stały się dla nas zbyt drogie. Omal nie umarłam ze wstydu, bo całą sytuację widziała kasjerka i ludzie w kolejce.
Jeśli chodzi o zapraszanie gości do domu czy wyjścia gdzieś razem, lepiej nawet o tym mężowi nie mówić. On natychmiast kalkuluje te wydatki jako nieuzasadnione. O wakacjach nawet nie wspominam.
Przez pięć lat, nie tylko nigdzie nie wyjeżdżaliśmy na urlop, ale nie byłam nawet u mamy, która mieszka w innym mieście, bo „bilet też kosztuje”. Co prawda, mama odwiedziła nas kilka razy, ale potem Marek zwrócił jej uwagę, że zbyt długo korzysta z prysznica, a my potem będziemy musieli zapłacić za jej zużycie wody. Po tym mama woli już tylko dzwonić. Nie naprasza się, rozumiejąc, że jej wizyta sprawia zięciowi tylko kłopot.
Ostatnio zaczęłam zastanawiać się nad rozwodem. Rozważam wszystkie „za” i „przeciw” i mam mętlik w głowie.
Rozumiem, że dzięki oszczędnościom męża przez te lata udało nam się odłożyć znacznie więcej na mieszkanie, ale mam już dość życia na skraju głodu i nędzy. Jestem jeszcze młoda, a już czuję się jak strudzona życiem emerytka.
Z drugiej strony, kto da mi gwarancję, że po zakupie mieszkania, Andrzej pozwoli mi samodzielnie zarządzać własnymi pieniędzmi? Chciałabym wreszcie odzyskać kontrolę nad własnym życiem oraz finansami, ale nie mam żadnej pewności, że tak się stanie.
Co zrobilibyście na moim miejscu? Rozwieść się, czy poczekać i zobaczyć „co będzie”?
Czy jest szansa, że mój mąż się zmieni? A może ma ktoś podobne doświadczenia i zechce się nimi podzielić?