Pamiętaj, nie ruszaj tego, co nie twoje, bo ci ręka uschnie – powtarzała mi babcia, gdy byłam dzieckiem. Choć od tamtego czasu minęło już wiele lat, dobrze zapamiętałam te słowa. Dlatego gdy na parkingu przed sklepem znalazłam skórzaną saszetkę na pasek z więcej niż pokaźnym plikiem banknotów w środku, od razu wiedziałam, że ją zwrócę. No chyba że nie uda się ustalić właściciela…
Szczerze przyznam, że gdzieś tam w głębi duszy modliłam się, żeby tak się stało, bo moja sytuacja finansowa nie była najlepsza. Miałam raty kredytu na głowie, rachunki, a przede wszystkim chorego na serce męża, który od pół roku bezskutecznie próbował dostać się do specjalisty przyjmującego w ramach NFZ. Wiedziałam, że gdyby zaczął leczyć się prywatnie, to wszystko poszłoby zdecydowanie szybciej. Ale nie było nas stać na takie wizyty. Przez chorobę Marek pracował tylko na pół gwizdka, ja też nie zarabiałam wiele. Musieliśmy się dobrze nagimnastykować, żeby związać koniec z końcem.
Co tu ukrywać, ucieszyłam się
Wsiadłam do samochodu i dokładnie przeszukałam saszetkę. Nie było w niej żadnych dokumentów, które pomogłyby w ustaleniu właściciela. Co tu ukrywać, ucieszyłam się. Byłam już niemal pewna, że będę mogła zatrzymać pieniądze. No bo skoro nie ma ich komu oddać, są moje. I wtedy w jednej z przegródek dostrzegłam niezrealizowaną receptę. Była sprzed kilku lat, ale widniało na niej imię, nazwisko i adres jakiegoś mężczyzny.
– No cóż, to jednak nie jest mój szczęśliwy dzień. Nie będę bogata – westchnęłam i ruszyłam z parkingu.
Wiedziałam, że jeśli nie oddam zguby, wyrzuty sumienia będą mnie męczyć do końca życia. Pół godziny później stałam już przed drzwiami małego, ale urokliwego domku na obrzeżach miasta.
Otworzyła starsza kobieta. Dostrzegłam, że ma opuchnięte od płaczu oczy.
– Pani do kogo? – wykrztusiła.
– Szukam pana Antoniego – podałam nazwisko, które było na recepcie.
– To mój mąż. Ale on zmarł trzy tygodnie temu… A o co chodzi? Jest pani jego znajomą?
– Nie, absolutnie nie… Po prostu znalazłam coś, co należy do niego…
– Co takiego? – przerwała mi.
– Taką starą, skórzaną saszetkę na pasek…
– Z pięćdziesięcioma tysiącami w środku? – na jej zapłakanej twarzy pojawiła się nadzieja.
– Tak…
– Leżała może przed sklepem w centrum miasta?
– Tak.
– I przejechała pani, żeby ją oddać?
– No tak… Oczywiście razem z zawartością.
– O matko, to niemożliwe… Byłam pewna, że straciłam wszystkie oszczędności. Morze łez wylałam… Ale Bóg mnie jednak wysłuchał i postawił na mojej drodze dobrego i uczciwego człowieka! – zakrzyknęła
Pani Antonina, bo tak miała na imię gospodyni, zaprosiła mnie do środka na herbatę i domowe ciasto. Gdy już nieco ochłonęła i się nadziękowała, opowiedziała mi, w jakich okolicznościach zgubiła tę saszetkę. Okazało się, że jej świętej pamięci mąż nie ufał bankom i chował pieniądze do skarpety, czyli właśnie tej starej, skórzanej saszetki. Po jego śmierci pani Antonina bała się trzymać tak dużą sumę w domu, więc postanowiła założyć lokatę. W drodze do banku wstąpiła do sklepu. Gdy zajrzała potem do torebki, saszetki już nie było.
Wysłuchała, jaki mam problem
– Czułam, że zgubiłam saszetkę na parkingu. Tak się tym zdenerwowałam, że aż zasłabłam… Nie miałam siły tam wrócić i szukać. Jakaś miła pani pomogła mi dojść do ławki, a potem zamówiła mi taksówkę do domu. Kiedy trochę lepiej się poczułam, zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle jest sens tam wracać i szukać saszetki. Na pewno ktoś zdążył ją już wziąć, zresztą w środku nie było żadnych dokumentów – ciągnęła.
– Rzeczywiście, nie było…
– No właśnie… To jakim cudem mnie pani odnalazła?
– Dzięki starej, niezrealizowanej recepcie wystawionej na pani męża. Leżała złożona w jednej z przegródek.
– Ach, ten mój Henryk! Nie ufał lekarzom tak samo jak bankom. Nieraz na niego krzyczałam, że nie wykupuje leków. Ale dziś, gdyby żył, to chyba bym go uściskała. Przecież właśnie dzięki temu odzyskałam pieniądze!
– No właśnie. Najadła się pani trochę strachu, ale grunt, że wszystko dobrze się skończyło.
– Jeszcze nie. Nie wypłaciłam pani znaleźnego – położyła na stole pięć tysięcy.
– E, nie ma takiej potrzeby… To za dużo – krygowałam się, bo jakoś głupio było mi brać pieniądze od wdowy.
– Jest tyle, ile się należy. I to według prawa. Jeśli pieniądze są pani niepotrzebne, to może je pani wpłacić na jakiś zbożny cel – uśmiechnęła się.
– W sumie przydadzą się, i to bardzo…
– Tak? A ma pani jakieś kłopoty? Długi?
– Nie… Choć nie jest mi łatwo, daję radę, bo potrafię żyć oszczędnie. Chodzi o mojego męża.
– Co z nim?
– Lekarz pierwszego kontaktu uważa, że ma poważne kłopoty z sercem. Niestety, od kilku miesięcy nie może dostać się do specjalisty. Na leczenie prywatne nas nie stać, a na NFZ kolejki są tak długie, że może nie doczekać wizyty – westchnęłam.
Pani Antonina zamyśliła się na chwilę
– A może mi pan zostawić podstawowe dane swojego męża? Imię, nazwisko, datę urodzenia, adres… – podsunęła mi kartkę.
– A po co to pani? – zdziwiłam się.
– Niczego nie obiecuję, ale być może będę mogła coś zrobić w tej sprawie – uśmiechnęła się.
Napisałam dane, o które prosiła, podałam do siebie telefon i się pożegnałam. Prawdę mówiąc, nie wierzyłam, że rzeczywiście może pomóc, ale nie chciałam sprawiać jej przykrości. Kilka dni później zadzwonił telefon. To był jakiś nieznany numer.
– Dzień dobry, mówi Antonina. Pamięta mnie pani jeszcze? – usłyszałam, gdy odebrałam.
– Oczywiście. Co u pani słychać?
– Wszystko w porządku. Czy może pani do mnie dzisiaj wpaść? Coś dla pani mam.
– Co takiego? – chciałam wiedzieć.
– Przez telefon nic nie powiem, bo nie będzie niespodzianki. Ale myślę, że się pani ucieszy – odparła i nim zdążyłam coś powiedzieć, rozłączyła się.
Przypomniałam sobie wtedy o obietnicy. Czyżby rzeczywiście coś załatwiła w sprawie leczenia Marka? Rozsądek podpowiadał mi, że to niemożliwe, bo co mogła zdziałać starsza, samotna kobieta? Ale w takim razie po co mnie do siebie zaprosiła? Dlaczego mówiła, że będę zadowolona? Nie dawało mi to spokoju do końca dnia.
Przecież nie ufał lekarzom…
Pojechałam do pani Antoniny od razu po pracy. Poczęstowała mnie, jak wtedy, herbatą i domowym ciastem. Gdy już zjadłam i pochwaliła szarlotkę, położyła na stole białą, cienką kopertę.
– To dla pani – uśmiechnęła się.
– A co to takiego? – wyjęłam ze środka złożoną kartkę.
– To specjalne skierowanie dla pani męża wystawione, podpisane i opieczętowane przez dyrektora kliniki kardiochirurgicznej. Za tydzień ma się zgłosić na oddział. Gdy pokaże to w rejestracji, natychmiast zostanie przyjęty.
– Mów pani poważnie? – nie dowierzałam, choć wpatrywałam się w papier.
– Jak najpoważniej. Przecież ma pani wszystko przed oczami, czarno na białym. Mam zapewnienie, że zrobią mu wszystkie badania i nie wypuszczą, dopóki nie postawią diagnozy i nie podleczą lub nie wyleczą, o ile to nie jakaś przewlekła choroba.
– Nie wiem, jak mam pani dziękować… To dla mnie wiele znaczy – zająknęłam się.
– Ja też nie wiedziałam, gdy zjawiła się pani z pieniędzmi. Dlatego cieszę się, że mogłam się odwdzięczyć i pomóc.
– Ja też się cieszę. Większej nagrody nie mogłam dostać. Ale jak pani się udało to załatwić? Musi mieć pani wielkie znajomości w światku medycznym.
– To nie ja, to mój mąż…
– Mąż? Przecież pani wspominała, że nie ufał lekarzom.
– Rzeczywiście, nie ufał. Ale z jednym bardzo znanym i szanowanym profesorem się przyjaźnił. Chodzili razem na grzyby, ryby i jeszcze w inne miejsca, o których pewnie nie mówili. W każdym razie gdy opowiedziałam profesorowi, co pani dla mnie zrobiła i jaki ma kłopot, natychmiast wydał odpowiednie polecenia. I to skierowanie jest tego efektem – uśmiechnęła się.
Pomyślałam wtedy, że dzień, w którym oddałam pieniądze był jednak szczęśliwy. Bo nie dość, że sprawiłam radość miłej starszej kobiecie, sumienie mam czyste jak łza, to jeszcze mój mąż będzie przebadany i leczony jak należy.