„Mąż po 50-tce zaczął szaleć. Nie mogłam patrzeć, jak podrywa kolejne panienki, żeby poczuć się męski”

„Jurek był żałosny. Zaczął podrywać panienki! I to im młodsze, tym lepiej. Myślał, że kolejne laski lecą na niego, bo jest takim super facetem. Najwyraźniej nie widział tego, że traktują go jak sponsora”.

Jest takie powiedzenie: „głowa siwieje, d… szaleje”. Nigdy nie przypuszczałam, że prawdziwość tych słów będę oglądać na własne oczy, a zmagającym się z tzw. kryzysem wieku średniego będzie mój osobisty małżonek.

Czekałam na księcia z bajki

Jak większość moich koleżanek wychowałam się na historiach o księżniczkach i ich rycerzach na białych koniach. Romantyczne opowieści były pożywką dla mojej wyobraźni. Oczyma duszy widziałam siebie w przyszłości, wiodącą szczęśliwe życie u boku najwspanialszego męża na świecie, z gromadką dzieci wokół. Z biegiem czasu co prawda zamążpójście i macierzyństwo stały się jednymi z wielu marzeń do spełnienia, uważałam je jednak wciąż za bardzo ważne.

Choć w dzieciństwie nie wyróżniałam się niczym szczególnym jeśli chodzi o wygląd, to wraz z nadejściem okresu dojrzewania bardzo się zmieniłam. Szybko urosłam, wyszczuplałam, ale i nabrałam kobiecych kształtów. Wypisz wymaluj jak z bajki o brzydkim kaczątku. Nic dziwnego, że moje powodzenie u płci przeciwnej znacznie wzrosło. Pochlebiało mi to, nie powiem, ale nie byłam typem dziewczyny zmieniającej chłopców jak rękawiczki.

Udzielał mi korepetycji

Swojego przyszłego męża poznałam w klasie maturalnej. Potrzebowałam korepetycji z matematyki, a Jurek jako student ostatniego roku chętnie dorabiał udzielając lekcji. Widziałam, że mimo różnicy wieku bardzo mu się podobam. On też wpadł mi w oko, bardziej jednak imponował mi swoją wiedzą oraz niebywałą wręcz cierpliwością do takiego matematycznego beztalencia jak ja. Notabene, osiągnął niebywały sukces, bo nie tylko zdałam maturę z matematyki, ale i egzamin wstępny na studia.

Zaręczyliśmy się dwa lata później. A gdy byłam na czwartym roku studiów, wzięliśmy ślub. To był jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu, dokładnie o takiej uroczystości marzyłam. Wraz z Jurkiem ślubowaliśmy sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską, a także że nie opuścimy się aż do śmierci. W ten sposób rozpoczęliśmy początek wspólnej historii, która powinna się zakończyć słowami „i żyli długo i szczęśliwie”.

Marzenia się spełniały

Ślub z Jurkiem był dla mnie dowodem na to, że marzenia są po to, by je spełniać. Miałam przy boku wspaniałego mężczyznę, studiowałam na kierunku, na którym zawsze chciałam studiować i radziłam sobie bardzo dobrze. Pracowałam dorywczo, zbierając niezbędne doświadczenie i zwiększając tym samym swoje szanse na znalezienie po studiach zatrudnienia w zawodzie.

I rzeczywiście, udało się. Już w kilka miesięcy po obronie jedna z firm, do których aplikowałam, zaprosiła mnie na rozmowę kwalifikacyjną. Najwyraźniej odpowiadałam ich oczekiwaniom, bo dostałam tę pracę! Do domu wróciłam uskrzydlona.

– Kochanie, przyjęli mnie! – wołałam od wejścia.

– Ani przez chwilę w to nie wątpiłem – odparł mój mąż, biorąc mnie w ramiona. – Nawet przygotowałem kolację i szampana.

– Jureczku, tak się cieszę!

– Mam piękną i zdolną żonę – Jurek był ze mnie autentycznie dumny.

Z takim wsparciem mogłam przenosić góry. Tego, na szczęście, ode mnie nie wymagano. Nowe obowiązki w nowym miejscu pracy pochłaniały mnie bez reszty. Byłam szczęśliwa, bo robiłam to, co lubiłam i jeszcze mi za to płacili. A po robocie wracałam do domu, gdzie Jurek wciąż powtarzał, jaka jestem wspaniała i jakim jest szczęściarzem. Czułam, że niewiele mi brakuje do szczęścia.

Macierzyństwo było trudne

Przez kolejne trzy lata systematycznie pięłam się po szczeblach kariery. Każdy kolejny awans świętowałam z mężem. W końcu osiągnęłam stabilną pozycję w firmie. Jurek też na swoją karierę nie narzekał, a zarabiał całkiem przyzwoicie. Mogliśmy zatem zacząć myśleć o spełnieniu kolejnego mojego marzenia – posiadaniu potomstwa. Staraliśmy się o dziecko dość intensywnie i już po kilku miesiącach na teście ciążowym pojawiły się dwie kreski.

W ciąży mocno przybrałam na wadze. Miałam nadzieję, że po urodzeniu dziecka uda mi się zgubić nadprogramowe kilogramy. Niestety, gdy na świecie pojawiła się Zosia, nie potrafiłam cieszyć się z jej narodzin. Padłam ofiarą depresji poporodowej. Na szczęście, miałam wsparcie w Jurku i jakoś udało mi się pozbierać, jednak macierzyństwo okazało się trudniejsze, niż się tego spodziewałam.

Byłam ciągle zmęczona i niedospana. Musiałam wstawać do Zosi po kilka a nawet kilkanaście razy w ciągu nocy. Za dnia wcale nie było lepiej. Opieka nad córką była niezwykle absorbująca. Gdy wreszcie udawało mi się ją uśpić na godzinę lub dwie, musiałam ogarnąć mieszkanie, zrobić pranie, przygotować jedzenie… Zdecydowanie nie mogłam zrozumieć, jak ktoś mógł nazwać ten czas spędzany z dzieckiem urlopem macierzyńskim.

Zaczęliśmy się od siebie oddalać

Gdy mała poszła do żłobka a ja wróciłam do pracy, okazało się, że mój koszmar się nie skończył. Musiałam ciężko pracować, by powrócić na swoje dawne miejsce w firmie. Na dodatek po pracy nie mogłam odpocząć czy zadbać o siebie, bo czekały na mnie obowiązki domowe, w tym opieka nad córeczką. Nawet jeśli Jurek się w nią włączał, to i tak była kropla w morzu potrzeb.

Wszystko to sprawiło, że zaczęliśmy się od siebie oddalać. Byłam przemęczona, gdy wreszcie kładłam się spać, zasypiałam natychmiast martwym bykiem. W weekendy też nie miałam chwili wytchnienia. Na dodatek mój mąż coraz częściej wybywał z domu i nie mogłam liczyć na jego pomoc. Jedynym plusem tej sytuacji był fakt, że starania o drugie dziecko zostały odsunięte w czasie. Ja sama wręcz zaczęłam zastanawiać się, czy na pewno chcę mieć więcej dzieci.

Na szczęście Zosia była coraz starsza i coraz mniej absorbująca. Uwielbiałam spędzać z nią czas. Z wiekiem stała się też moją małą pomocnicą. Nie mogłam liczyć na Jurka, ale córeczka nad wyraz chętnie wspierała mnie w wielu pracach domowych. Powoli moje życie wracało do normy: w pracy odzyskałam dawną pozycję i byłam na bieżąco, domowe obowiązki udało mi się przeorganizować, a Zosia codziennie dostarczała mi powodów do dumy.

Nie mogliśmy mieć więcej dzieci

Jurek namówił mnie na ponowne starania o dziecko. Ponieważ jednak tym razem nie przynosiły one efektu w postaci dwóch kresek na teście ciążowym, udałam się do lekarza.

– I co powiedział doktor? – Jurek miał nadzieję na dobre wiadomości.

– Muszę jeszcze zrobić kilka dodatkowych badań, ale najprawdopodobniej mogę mieć problem z zajściem w kolejną ciążę. A nawet gdyby się udało, jest duża szansa, że jej nie donoszę.

– Ale jak to? Przecież z pierwszą ciążą nie było problemów!

– Tak, Jureczku. Ale teraz mam jakieś zaburzenia hormonalne. Te specjalistyczne badania mają określić, czy można coś z tym zrobić.

Okazało się, że szanse na ponowne macierzyństwo są znikome. Nie ubolewałam nad tym zbytnio, mieliśmy przecież Zosię, więc czułam się spełniona jako matka. Jurek też w końcu pogodził się z tym, że nie spłodzi syna (to było jego marzenie). Pozostało nam czekać, aż Zosia dorośnie i zostaniemy dziadkami.

Mąż miał kryzys wieku średniego

Tuż po tym, jak nasza córka zaczęła studia, zauważyłam ogromną zmianę w zachowaniu mojego męża. Najwyraźniej przeżywał kryzys swojej męskości. Zaczął podrywać panienki! I to im młodsze, tym lepiej. Nie mogłam na to patrzeć. Jurek był żałosny. Myślał, że kolejne laski lecą na niego, bo jest taki super męski. Najwyraźniej nie widział tego, że traktują go jak sponsora…

Pewnego razu spotkałam się z przyjaciółką na kawę.

– Wiesz, Julka, ja rozumiem kryzys wieku średniego, ale Jurek zdecydowanie przesadza – wypaliła Irena.

– No wiem, nie mogę już na to patrzeć.

– Ale że ty tolerujesz zdradę?

– Ale o czym ty mówisz? – zdziwiłam się.

– No ta jego najnowsza poderwana dziewczyna to tak bardziej na poważnie. Poszli do łóżka

– No nie… I co mam teraz zrobić? – byłam załamana.

– Wiesz co? Mam pomysł!

Irka zabrała mnie na siłownię, zapisała na basen, do dietetyczki i do kosmetyczki. Stwierdziła, że muszę się za siebie wziąć i wreszcie pozbyć się nadprogramowych kilogramów. Okazało się, że nie jest to takie trudne. Po kilku miesiącach nie tylko miałam znów niezłą figurę, ale wyglądałam naprawdę świetnie. Mężczyźni oglądali się za mną na ulicy, koledzy w pracy komplementowali moją przemianę.

Gdy jeden z naszych klientów zaprosił mnie na kawę, w kawiarni natknęliśmy się na Jurka z jego panienką. Udawałam, że ich nie widzę i starałam się czerpać przyjemność z miłego towarzystwa, w jakim przyszło mi pić kawę. Wieczorem mój mąż czekał na mnie z kolacją i wielkim bukietem róż.

– Wybaczysz mi? – zapytał. – Jestem idiotą!

– Wyjątkowo się z tobą zgadzam – odpowiedziałam. – I zastanowię się.

Related Posts