Kiedyś uwielbiałam przyjmować gości. Mama zawsze powtarzała, że gość w dom, Bóg w dom. Jestem koleżeńska, uwielbiam się śmiać, popijając winko w towarzystwie moich przyjaciół. Niestety na przestrzeni lat i wydarzeń z mojego życia, mój stosunek do spędów diametralnie się zmienił.
Nie lubiłam życia w bloku, dlatego jak tylko nadarzyła się okazja, przeprowadziliśmy się razem z mężem na wieś. W sumie nie mam pojęcia, dlaczego tak bardzo pragnęłam wiejskiej sielanki. Chyba zbyt wiele w swoim życiu miałam miejskiego hałasu i pośpiechu. To właśnie wakacje w swojskim otoczeniu i domek mojej babci w totalnej głuszy wspominam najlepiej. Chyba zapragnęłam tego samego.
Szukaliśmy naszego gniazdka
Uwielbiałam zapach polnych kwiatów, sąsiedzką życzliwość i wszechobecną zieleń. Miałam dość szarej betonozy wielkich miast. Te przemyślenia wracały do mnie niemal każdego dnia, gdy jak zwykle z zegarkiem w ręku pędziłam do mojej korporacji, by znów klepać tabelki.
Ani ja, ani mój mąż, który pracował w księgowości, nie byliśmy zadowoleni z naszego monotonnego życia. Jedynym plusem takiej harówy były pieniądze, których nam nie brakowało. Nie mieliśmy dzieci, dlatego, gdy tylko udało nam się uzbierać pieniądze, wyszumieliśmy się z młodzieńczych marzeń o imprezowaniu, podjęliśmy ważną decyzję.
– Słuchaj Marek. Nic nas nie trzyma. Może pora zmienić coś w naszym życiu? – zasiałam ziarno, które miałam nadzieje szybko zakiełkuje.
– Wiesz, sam się nad tym zastanawiałem. Lat nam nie ubywa. Nie cieszy mnie już monotonne życie w mieście. Marzy mi się, by wyłożyć nogi na własnym balkonie i poczytać książkę w spokoju. Gdyby udało nam się znaleźć dom w takim miejscu, bym nadal mógł pracować w zawodzie, to właściwie, czemu nie?
Nie wierzyłam własnym uszom. Czy on mówi poważnie? Nie mogłam usiedzieć z podekscytowania. Na moich oczach nasze życia zmieniało się o 180 stopni.
Kolejne tygodnie nie należały do najłatwiejszych. Szukaliśmy naszego przyszłego gniazdka, a przez to, że mieliśmy specyficzne wymagania, wymagało to wiele czasu. Niestety entuzjazmu nie podzieliła ani nasza rodzina, ani bliscy znajomi…
– Czy wy powariowaliście? – mówiła teściowa. – Wiejskiego życia wam się zachciało? Przecież z was są typowe mieszczuchy.
– Chłopie, przecież ty nigdy nie dokładałeś do pieca – wtórował jej mój teść. – Puścisz tę chatę z dymem i zostaniecie z niczym…
Nasi znajomi tez nie dawali za wygraną:
– Odbiło wam na starość. Chcecie wyprowadzić się do totalnej czarnej dupy? Przecież to jest koniec świata, stracicie kontakt z cywilizacją. Zdziczejecie! – mówiła moja przyjaciółka.
– Damy sobie radę. Będzie ciężko, ale to nasze ogromne marzenie i nie mam zamiaru z niego rezygnować!
Po miesiącach poszukiwań, w końcu udało nam się znaleźć naszą oazę spokoju. Las na wyciągnięcie ręki, ptaszki śpiewają, za domem ogromny sad, gdzieś w oddali sączący się spokojnie strumyk. Do miasta też nie jakoś daleko.
No, żyć nie umierać!
Gdy żegnaliśmy stare śmieci, nie omieszkaliśmy zaprezentować naszym znajomym nowego dorobku. Westchnienia zazdrości i pochwały nie miały końca.
– Wspaniale to wygląda! Już nie mogę się doczekać, aż was tam odwiedzimy!
– Świetnie, zapraszamy! – szybko pożałowałam tych słów!
Gdy tylko udało nam się wprowadzić i doprowadzić dom do porządku zaprosiliśmy naszych bliskich na parapetówkę. Miałam wrażenie, że zjechało się pół osiedla. Nasz dom pękał w szwach, a z jednego imprezowego wieczoru, zrobił się długi weekend wypełniony chaosem, przygotowaniami i roszczeniowymi życzeniami.
Wtedy jeszcze nie przewidywałam, że to nie pierwsza tego typu sytuacja. W pierwszej chwili nawet cieszyłam się, że przeprowadzka nie jest równoznaczna z odcięciem się od starych znajomości. To było wiosną. Latem już zmieniłam zdanie na ten temat.
Przez cały wakacyjny okres nasze drzwi się nie zamykały. W każdym letnim tygodniu ktoś zapowiadał się z odwiedzinami. Wszystkim wydawało się, że jak przywiozą jakiś trunek, to nam to zrekompensuje wszelkie koszta utrzymania 5-osobowej rodziny przez dwa dni. Niestety nie… Żadne z nich nie wyszło z inicjatywą nawet przygotowania śniadania. Obiady, poczęstunki, grille, kolacje – wszystko szło z naszego portfela.
Przetrwaliśmy lato, jesień była spokojniejsza, z kolei zima, była gwoździem do trumny. Do naszego domu można powiedzieć, że ustawiały się kolejki, a wszystko przez to, że nasz sąsiad załatwił nam karnety na pobliski stok narciarski. Gdy tylko informacja o tym, że do darmowego spania i jedzenia, dołączyła jeszcze możliwość szusowania, myślałam, że ludzie będą walić do nas drzwiami i oknami.
Nie da się ukryć, że to była świetna zabawa, jednak nikt nawet nie raczył zainteresować się tym, ile za te karnety musieliśmy finalnie zapłacić. Któregoś pięknego razu po prostu pękłam.
– Odłóż ten alkohol! Nie będziemy stawiać wszystkiego! – Ochrzaniłam męża, gdy podniósł whisky ze sklepowej półki.
Pokornie odłożył butelkę, a ja już wiedziałam, że to początek awantury.
– Ej no kochani, ale na rozgrzewkę przed nartami, to przydałoby się wychylić po maluchu, macie coś? – powiedział Romek, przyjaciel mojego męża.
– Nie, nie mamy… – odpowiedziałam wściekła.
– Dobra, to coś pomyślimy.
Już miałam nadzieję, że moja niedelikatna sugestia podziałała. Gdy wrócił ze sklepu, rozwiały się wszelkie moje oczekiwania. Romek wrócił z malutką butelką cytrynówki. Jedną. 200 ml. Tylko dla siebie i żony.
– No to my już zagrzani. Lecimy na wyciąg!
Przyznam szczerze, że zdębiałam…
Tym razem ugryzłam się w język, ale gdy tylko usłyszałam kolejne narzekania o tym, że po szusowaniu zjadłoby się bigos, myślałam, że wyjdę z siebie.
– Czy wy myślicie, że jesteśmy skarbonką bez dna? Załatwiliśmy stok, gwarantujemy spanie, to serio moglibyście, chociaż pomyśleć o czymkolwiek innym. Chcesz bigosu? To trzeba było go sobie przywieźć!
Była cisza jak makiem zasiał. Koniec tego dobrego. Koniec z obsługiwaniem roszczeniowych gości. Chcą się bawić, to nie moim kosztem. A do zabawy ich ciągnęło. Telefonu się urywały z pytaniami, czy nie planujemy jakiejś imprezy. Nie tym razem moi drodzy.
Sądziłam, że moje odmowy są dość jednoznacznym sygnałem, że nie życzę sobie żerowania na moim portfelu, lodówce i dobrym sercu. Niestety, znowu się myliłam. Nawet własnego męża musiałam powstrzymywać, bo prawie pękał pod ich presja.
– Chyba już zapomniałeś, że te wszystkie imprezki kosztowały nas sporo oszczędności. Nie prowadzimy agroturystyki, żeby ludzie mogli robić sobie naszym kosztem wakacje.
Jednak ludzi spragnionych darmowych uciech nic nie powstrzyma. Skoro odmawiałam im, gdy się zapowiadali, to postanowili zawitać do nas bez wcześniejszego umawiania. W ten oto kreatywny sposób znowu zwalali mi się na głowę.
Gdy tylko słyszałam nadjeżdżający samochód i wesołe trąbienie, wiedziałam, że portfel mnie zaboli. Czasami przytrafiło się, że ktoś przyniósł pęto kiełbasy na 20 osób, czy butelkę wina na cały wieczór posiadówy. Z tym że takim czymś to ja nie ugoszczę ludzi na całe 2 dni.
Czułam się jak służąca
Stwierdziłam, że może do takich ludzi trzeba uderzać bezpośrednio.
– Mirka, chodź, pomożesz mi w kuchni. Muszę ugotować dla nas wszystkich obiad, a sama nie dam rady.
– No co ty Zośka. Wierze w ciebie. Chętnie bym ci pomogła, ale jest tak cudownie ciepło, że szkoda mi marnować czasu na stanie przy garach.
Z podkulonym ogonem wróciłam do obsługiwania. Bo co miałam zrobić? Ugotować tylko dla siebie i męża? A oni będą patrzeć jak my jemy? Nie potrafiłam się na to zdobyć. Do czasu.
Z wakacji mam tylko przebłyski, bo większość czasu spędziłam na przebieraniu pościeli, gotowaniu, przygotowywaniu grilla, słaniu łóżek i sprzątaniu. Czułam się jak służąca we własnym domu. Znów się we mnie zebrało i rzuciłam fartuchem.
– Jeśli kolejny raz ktoś przyjedzie pod nasz płot, to obiecuje ci z ręką na sercu, że ja palcem nie kiwnę.
– Dobrze Zosiu, niech ci będzie.
– Żeby była jasność, ty też nawet nie próbuj. Nie jesteśmy domkiem wczasowym.
Niech szukają innych frajerów
Nie musiałam długo czekać, bo minęły zaledwie 4 dni, a pod nasz płot zajechali kolejni znajomi. Zaprosiłam ich z otwartymi ramionami, ale na starcie stwierdziłam, że jestem zmęczona i nie mam zamiaru nikogo obsługiwać, jeśli mają ochotę na grilla to muszą go sobie wcześniej przygotować.
Chcielibyście zobaczyć ich miny… Miałam w lodówce 2 kawałki kiełbasy, które położyłam na ruszcie, a oni tylko patrzyli jak jedliśmy, bo chyba myśleli, że pęknę. Nie tym razem. Nie dotrwali nawet do 20. Zawinęli się, gdy tylko zaczęło się ściemniać.
Pocztą pantoflową wieści poszły w świat. Nikt do nas nie przyjeżdża i bardzo dobrze. Gdy mąż zaczyna narzekać, że w domu jest pusto, to przypominam mu o tym, co przeszliśmy.
– Nie mam zamiaru bawić się w służącą. Chętnie spędzę z nimi czas, ale na moich warunkach.
Niech szukają innych frajerów, których da się ogołocić. Ja nie mam zamiaru dać się oskubać.