– Mamo, wrócę dziś później. Mam trochę zaległości w pracy, a chciałam jeszcze skoczyć na małe zakupy. Daj Tosi i Tymkowi jakąś kolację, postaram się pośpieszyć! – powiedziała moja córka przez telefon.
Oczywiście zgodziłam się, choć szczerze mówiąc, po całym dniu z wnukami byłam już bardzo zmęczona. Dwoje energicznych czterolatków potrafi nieźle dać w kość! Wnukami zajmowałam się od samego początku. Pracowałam w szkole, ale ze względu na kłopoty z kręgosłupem byłam zmuszona przejść na wcześniejszą emeryturę. Skoro więc i tak siedziałam w domu, to czemu miałabym nie pomóc? Po co młodzi mieli tracić pieniądze na opiekunkę czy żłobek. Zresztą tyle się teraz słyszy złych rzeczy, że aż strach za serce chwyta.
Początkowo miałam zajmować się bliźniakami do czasu, aż skończą trzy lata i pójdą do przedszkola. Zbiegło się to w czasie ze śmiercią Andrzeja, mojego męża. Myślę, że Ola i jej mąż Arek chcieli mi zapełnić czas, żebym nie popadła w odrętwienie i depresję. Poprosili mnie o odprowadzanie dzieciaków do przedszkola, a następnie odbieranie ich po obiedzie i opiekę do ich powrotu z pracy.
O rocznicy śmierci ojca zapomniałaś
Wnuki kocham ponad życie, zawsze dawały mi mnóstwo szczęścia i radości, ale czasem byłam po prostu zmęczona. Czasem czułam też złość i frustrację, że nie mam już szans na własne życie – wszystko musiałam dopasowywać do planu dnia młodych. Musiałam zrezygnować z wielu spraw – nie było czasu na zwykłe spotkanie z koleżankami na kawę, nie miałam nawet jak zrobić konkretniejszych zakupów, iść do dentysty czy kościoła.
Rano zrywałam się z kurami, by przed siódmą dojechać do Oli i Arka ze świeżymi bułkami. Tam dawałam bliźniakom śniadanie, gotowałam kakao, sprzątałam, a następnie ubierałam dzieci, pakowałam je do samochodu i zawoziłam do przedszkola.
Tam, kiedy udawało mi się wreszcie je okiełznać i przebrać, wracałam do siebie, czasem po drodze robiąc szybkie zakupy. Miałam cztery godziny na posprzątanie, przygotowanie obiadu, itp. I wracałam do przedszkola. Następnie bawiliśmy się, wygłupialiśmy, jedliśmy obiad. I czekaliśmy, aż rodzice dzieci przyjadą. Albo aż zadzwonią i poproszą, żebym to ja podwiozła wnuki, bo nie mają czasu. Kiedy wreszcie byłam wolna, dochodziła zazwyczaj 17:30. Wtedy musiałam ogarnąć mieszkanie, zjeść coś, wykąpać się i właściwie miałam siłę tylko na to, by się położyć i obejrzeć jakiś serial.
Ostatnio coraz częściej wnuki zostawały u mnie do samego wieczora, czasem na noc czy nawet cały weekend. Nie winiłam młodych i nie miałam do nich o to pretensji. Czasy są takie, a nie inne. Trzeba stale gonić za pieniądzem, wspinać się po szczeblach kariery i nie pozwolić sobie na wypadnięcie z obiegu, bo konkurencja przecież nie śpi. Czasem tylko było mi przykro, że traktują mnie jak darmową nianię na zawołanie.
Pamiętam, jak przepłakałam rocznicę śmierci Andrzeja – ze smutku, tęsknoty, ale i złości. Kiedy zajechałam do domu Oli, okazało się, że bliźniaki złapały jakąś jelitówkę – na zmianę okupowały łazienkę. Musiałam zostać z nimi w domu. Nie uśmiechało mi się to, chciałam po odprowadzeniu dzieci do przedszkola pójść na cmentarz, spędzić trochę czasu z Andrzejem… Pamiętam, że Ola zadzwoniła wtedy przed 16, mówiąc, że mają awarię systemu i do 20 się nie wyrwie.
Rozpłakałam się
– No trudno, kochanie. A Arek o której będzie? Bo wiesz, na cmentarz chciałam pójść, dzisiaj jest…
– Mamuś, Arek jest przecież na szkoleniu – przerwała mi córka. – Wraca dopiero w środę. W lodówce powinno być coś do jedzenia, a jak nie, to zamówcie. Muszę kończyć! Pa!
Nie dość, że zapomniała o rocznicy śmierci własnego ojca, to jeszcze mnie uniemożliwiła pójście na cmentarz. Ale płacz niczego nie zmienił. W końcu wzięłam się za kolację, zrobiłam wnukom naleśniki, bo lodówka świeciła pustkami, a nie miałam zamiaru niczego zamawiać. Ola wróciła przed 21, od progu zaczęła się tłumaczyć, bardzo przepraszać.
– Pójdę już, a ty, Olu, lepiej spójrz w kalendarz – powiedziałam oschle, ruszając do przedpokoju.
Andrzeja odwiedziłam tylko na moment, było już późno, ciemno. Wtedy po raz pierwszy zaczęłam żałować, że nie potrafię być asertywna, że odkładam wszystkie swoje plany, marzenia, całe swoje życie na bok – byle tylko zadowolić Olę i Arka.
Następnego dnia córka postanowiła mnie przeprosić i wszystko wynagrodzić. Wróciła godzinę wcześniej i razem, we czwórkę, pojechaliśmy na cmentarz. Cała złość mi przeszła. Co więcej – sama zaczęłam mieć wyrzuty sumienia, że tak się zdenerwowałam. Zamiast wściekać się na Alę, powinno być mi jej żal – przecież pracowała od rana do nocy, nie miała chwili dla siebie, żeby poleżeć, poczytać, odpocząć zwyczajnie!
Postanowiłam nieco więcej jej pomagać – kiedy bliźniaki były w przedszkolu, jeździłam do ich domu – prałam, prasowałam, robiłam zakupy, przygotowywałam obiady. Tak, by po powrocie Ola miała czyste mieszkanie, obrane ziemniaki, poskładane pranie. Wydawało mi się, że to bardzo dużo, naprawdę się starałam. Po kilku dniach Ola napisała mi SMS–a: „Widzę, że mam ogarnięte mieszkanie i obiad, dziękuję, Mamo!”. No cóż, liczyłam na większą wdzięczność, ale ostatecznie – przecież nie dla wdzięczności im pomagałam.
Jestem chora, to nie fanaberia!
Życie na pełnych obrotach, niestety, źle się dla mnie skończyło – któregoś dnia, podczas spaceru z dziećmi, poczułam przeszywający ból w klatce piersiowej. Zrobiło mi się duszno i ciemno przed oczami. Zwinęłam się i przykucnęłam na chodniku, nie potrafiłam wstać! Wokół mnie zaczęli zbierać się ludzie, coś mówili, o coś pytali, ale nie byłam w stanie wydusić słowa!
Ktoś zadzwonił po karetkę, ktoś inny położył mnie na chodniku. Ja cały czas obserwowałam Tosię i Tymka, stali obok przerażeni. Spróbowałam wyciągnąć do nich rękę, podeszli, popłakując. Jakimś cudem udało mi się wyjąć telefon i zadzwonić do córki.
– Przyjedź… Do parku… Szybko… Zasłabłam, musisz stąd zabrać dzieci… – dukałam, ciężko dysząc.
– Jak zasłabłaś? Ja nie mogę teraz przyjechać! Może usiądź na ławce i zaraz poczujesz się lepiej – usłyszałam.
Nie miałam nawet siły, żeby się zdenerwować, dyskutować z córką. Powtórzyłam tylko stanowczo, by przyjechała, i się rozłączyłam. Na szczęście przechodziła akurat moja sąsiadka. Karetka zdążyła już podjechać, ale Renia obiecała, że poczeka z dzieciakami na Olę. A jeśli ta się nie zjawi, zabierze dzieci do siebie. W szpitalu okazało się, że miałam stan przedzawałowy. Lekarze postanowili zatrzymać mnie na kilkudniowej obserwacji. Pierwsze, co zrobiłam, to zadzwoniłam do Oli, by spytać o dzieci.
– Tak, są ze mną. Ale mamo, jak mogłaś tak je zostawić z prawie obcą kobietą? Były przerażone! Tosia strasznie płakała – usłyszałam i mnie zatkało.
Córka nie zainteresowała się nawet, co mi się stało, jak się czuję – tylko miała pretensje, że zostawiłam z kimś dzieci! Nie miałam siły tłumaczyć jej, że przecież do szpitala nie mogłam ich zabrać, a przerażone były nie tym, że zostały z obcą osobą, a całą sytuacją!
Rozłączyłam się i popłakałam
– Bliźniaki znają Renię, to moja najbliższa sąsiadka. – powiedziałam tylko. – A teraz jestem trochę zmęczona, prześpię się – dodałam.
– Rozumiem, śpij. Potrzebujesz czegoś? Mogłabym przywieźć, ale to dopiero później, bo wiesz, Arek dzisiaj…
– Nie – przerwałam jej – niczego od ciebie nie potrzebuję.
Nawet nie spytała, co mi jest. Nawet jej nie zainteresowało, dlaczego zabrała mnie karetka.
– Przerabiałam to, nie warto płakać! – usłyszałam nagle czyjś głos.
Dopiero wtedy dostrzegłam, że leżę w sali z drugą kobietą. Okazało się, że ma na imię Krysia i od dawna choruje na serce. Szybko złapałyśmy dobry kontakt. Opowiadała mi, że całe życie poświęcała dzieciom, potem wnukom – a teraz wszyscy wyjechali za granicę, a do niej dzwonią tylko od święta. Miałam wrażenie, że u mnie jest tak samo. Z tą tylko różnicą, że moja córka nie mieszkała kilkuset kilometrów stąd. Mimo to była tak samo daleko… Następnego dnia w południe przyszła Ola z dziećmi. Wnuki zaczęły mnie tulić i pytać, czy czuję się już lepiej. Moje kochane!
– Właśnie, mamo – jak się czujesz? Lepiej już? Kiedy wyjdziesz? Ja nie mogę teraz brać dłuższego urlopu! Jakoś ubłagałam szefa o dwa dni, ale co dalej? Musisz szybko wyjść! – mówiła córka, jakby to była moja fanaberia, jakby to ode mnie zależało.
Miałam wrażenie, że maluchy bardziej się mną przejęły niż Ola. Czy ona w ogóle się mną przejęła? Czy raczej chodziło o to, że nie ma co z dziećmi zrobić? Boże, wychowałam egoistkę i potwora!
Jednak po wyjściu całej trójki zaczęłam mieć wyrzuty sumienia – tak nagle zostawiłam ich z tym problemem, przecież nie da się znaleźć dobrej opiekunki w dwa dni!
Muszę zmienić całe swoje życie. Muszę
Krysia popukała się po głowie i zaczęła znów wygłaszać swoje teorie. Niestety, im dłużej jej słuchałam, tym bardziej się z nią zgadzałam! Moja córka traktowała mnie jak służącą i opiekunkę w jednym, byłam na każde jej skinienie, 24 godziny na dobę 7 dni w tygodniu. W zasadzie nigdy nie spytała mnie, czy mi pasuje, czy nie mam innych planów…
Ona tylko oznajmiała. Nigdy nie podziękowała. Tak, jakby jej się to należało, jakby było oczywiste. Jasne, byłam jej matką, dlaczego nie miałabym jej pomóc? Dlaczego miałabym nie zająć się własnymi wnukami? No ale przecież wszystko ma swoje granice! Też mam prawo do własnych spraw, do wolnego czasu, do życia!
Po wielu godzinach rozmów z Krysią, po wielu rozmowach z lekarzami postanowiłam diametralnie zmienić swoje życie. Zwolnić, zadbać o siebie. Miałam przecież dopiero 52 lata! Lekarz prowadzący nie ukrywał, że martwi go mój stan – zarówno serce, jak i kręgosłup miałam w kiepskim stanie. Zalecił mi intensywną rehabilitację i wyjazd do sanatorium. Początkowo z góry skreśliłam ten pomysł. Jakie sanatorium? A Ola i Arek? A wnuki? Jednak pod wpływem rozmów z Krysią zmieniłam zdanie.
W szpitalu leżałam już piąty dzień, tymczasem Ola odwiedziła mnie raz. Dzwoniła wprawdzie co wieczór, ale nawet nie wysłuchiwała mojej odpowiedzi na pytanie o samopoczucie, i już zadawała kolejne – czy wiem, kiedy wreszcie wyjdę. W końcu nie wytrzymałam i powiedziałam:
– Nie wiem. Ale mam nadzieję, że szukacie już dla bliźniaków opiekunki?
– Jakiej opiekunki? Po co? Cudem wprawdzie, ale wzięłam tydzień wolnego… Mamo, chyba do tego czasu już wyjdziesz? – zapytała Ola, jakby z wyrzutem i pretensjami.
Wyjaśniłam jej, że pewnie wyjdę ze szpitala, ale do opieki nad dziećmi nie wrócę, bo moje zdrowie mi nie pozwala. No, chyba że okazjonalnie, w wyjątkowych sytuacjach mogę pomóc. Dodałam też, że właśnie załatwiam sobie pobyt w sanatorium i późniejszą rehabilitację. Moja córka była na mnie wściekła i oburzona! Zaczęła mówić o egoizmie, o moich fanaberiach, wymysłach.
Słuchałam jej, a łzy dławiły mi gardło
Jak mogła być tak niewdzięczna? Tak mnie ranić? Nie pozwoliłam się jednak złamać. Duże oparcie miałam w Krysi, żartowałyśmy, że zostanie moim psychologiem. Ale coś w tych żartach było – to właśnie ona pomogła mi zmienić nastawienia na zdrowo egoistyczne.
Kocham swoją rodzinę, jest dla mnie najważniejsza, ale nie muszę poświęcać i podporządkowywać im wszystkiego! Całe życie tak robiłam, najwyższy czas pomyśleć o sobie.
Kilka dni temu wyszłam ze szpitala, za dwa tygodnie jadę do sanatorium. W przyszłym tygodniu idę też do fryzjera – po raz pierwszy od nie pamiętam ilu lat! Zazwyczaj sąsiadka podcinała mi końcówki, i tyle.
Krysia namawia mnie też na basen i zajęcia fitness dla osób powyżej pięćdziesiątego roku życia. Nawet nie wiedziałam, że coś takiego jest w naszym mieście! Nieśmiało i powoli, ale zaczynam cieszyć się nową sobą i swoim nowym życiem. Mam nadzieję, że moja córka zrozumie, że nie robię niczego przeciwko niej, i że nadal bardzo ją kocham… Może zaproszę ich na niedzielny obiad? Tak, to chyba dobry pomysł.