W szarym garniturze i błękitnej koszuli podkreślającej kolor oczu wyglądał super. I tak dorośle… Odgarnęłam mu jasny kosmyk z czoła. Wciąż pamiętałam, jak pierwszy raz prowadziłam go do szkoły; tornister wydawał mi się większy od niego. Przez całą drogę trzymał kurczowo moją dłoń, ale na widok gromadki uczniów natychmiast mnie puścił. Nie chciał, żeby ktokolwiek wziął go za maminsynka.
Teraz Maksymilian był wyższy ode mnie o głowę i właśnie wkraczał w dorosłe życie. Szykował się do jednego z najważniejszych egzaminów, a ja najchętniej złapałabym go za rękę i poszła razem z nim. Potrzebowałam tego. Denerwowałam się za nas dwoje, bo on szedł na egzamin niemal wyluzowany. Poprawiłam mu jeszcze krawat.
– Powodzenia, skarbie.
– Mama, dobrze będzie! – uśmiechnął pokrzepiająco. – Nie martw się. Poradzę sobie, tak jak ty sobie poradziłaś. Mówiłem ci, jak bardzo jestem z ciebie dumny?
Łzy zakręciły mi się w oczach. To mnie serce puchło z dumy i miłości. Przytuliłam Maksa do siebie z całych sił.
– Nie wiem, czym zasłużyłam sobie na tak wspaniałego syna… – szepnęłam, a on nieco niezgrabnie poklepał mnie po plecach.
Cóż, z czułości matczynych już wyrósł, podobnie jak z tornistra.
– Mama, pomoczysz mi koszulę…
– No, zasuwaj, bo się spóźnisz – mruknęłam, biorąc się w garść. – A jak tylko wyjdziesz z auli, dzwoń. Natychmiast!
– O ile się dodzwonię. Od kiedy stałaś się kobietą sukcesu, telefony się urywają… – odparł i mrugnął okiem, a dwa niesforne kosmyki znów opadły mu na czoło.
Był w tej chwili tak podobny do swego ojca, że aż mnie w dołku ścisnęło. Przez moment poczułam lęk, że mógłby odziedziczyć po Henryku coś gorszego niż ów diabelski urok, któremu ulegały kobiety.
– Coś się stało? – zaniepokoił się Maks.
– Nie, nic… Tylko nie zapomnij o telefonie, proszę…
– Jasne. Pa, mama! – cmoknął mnie w czoło i już go nie było.
A ja usiadłam przy stole i zaczęłam odliczać minuty. Potem godziny. Tak sobie czekałam i miałam nadzieję. Lata wprawy na coś się przydały. Kiedyś podobnie czekałam na Henryka.
Pogodziłam się z tym, że pojawiał się i znikał
Już jako trzydziestolatek był uznanym fotografem i człowiekiem z charyzmą. Bez najmniejszego trudu oczarował naiwną studentkę anglistki. Nazywał mnie swoją muzą, kochał gorąco i namiętnie, ale o małżeństwie nie wspominał. Ja nie nalegałam. Dopiero gdy zaszłam w ciążę, zasugerowałam, że dla dobra dziecka moglibyśmy dopełnić formalności.
– Oczywiście dam mu nazwisko – zapewnił mnie wielkodusznie.
– Ślub może być skromny…
– Ślub? – roześmiał się. – Chyba żartujesz, słonko, nie nadaję się na monogamistę. Ani na męża. Zawsze będę cię kochał, ale nie zniosę uwięzi. Jestem artystą, wolnym duchem. Tak czy owak, zaopiekuję się wami.
Nie dałam po sobie poznać, jak bardzo mnie zranił. Nie zrobił tego celowo. Po prostu taki był: amoralny i słodki zarazem. A ja, niestety, nie umiałam przestać go kochać. Jakby mnie zahipnotyzował.
Ze szpitala zawiózł mnie prosto do nowego domu, który dla nas kupił. Idylla trwała pół roku. Potem wyjechał na miesięczną sesję fotograficzną do Afryki. Gdy wrócił, znowu było cudownie… Do kolejnego zlecenia, wyjazdu, wystawy. I tak rok za rokiem. A ja wciąż czekałam, zadręczając się pytaniami, gdzie jest, co robi i z kim. Wychowywałam syna, prowadziłam dom, gimnastykowałam umysł tłumaczeniami i umierałam ze strachu, że kiedyś nie wróci. I co wtedy? Co pocznę? Przecież tak bardzo go kochałam!
Tylko ile można czekać i łudzić się? Z wolna zaczęło do mnie docierać, że Henryk nigdy się nie zmieni. Nigdy nie staniemy się normalną rodziną, bo za bardzo pragnął nowych podniet, wyzwań i… nowych muz.
Mnie zaś coraz łatwiej przychodziło wybaczać. Nadal się lubiliśmy i wciąż mieliśmy wspólną sypialnię, jednak moja wielka miłość się wypaliła. O dziwo, zamiast żalu poczułam ulgę i spokój. Zmęczyła mnie ciągła huśtawka uczuć i pogodziłam się z losem pierwszej konkubiny. Mogłam trafić gorzej. Mogłam być samotną kobietą po czterdziestce. A tak – miałam syna, dom, finansową stabilizację, grono przyjaciół i swoje tłumaczenia. W pewnym sensie miałam też Henryka, który zjawiał się i znikał, ale w końcu przetrwaliśmy wspólnie osiemnaście lat. Wydawało mi się, że nic nie może zniszczyć tego układu, wygodnego dla nas obojga. Nie przewidziałam jednego…
Niepoprawny donżuan zakochał się na zabój w młodziutkiej modelce i postanowił się z nią ożenić, bo… była w ciąży.
Zmroził mnie absurd tego wyznania.
– Postawiła mnie pod murem! Zagroziła, że albo ślub, albo coś sobie zrobi!
„Czemu ja nie byłam taka sprytna? Czemu się nie postawiłam? Mogłam walczyć albo odejść. Zamiast tego czekałam – nie wiedzieć na co. No i doczekałam się” – myślałam, siedząc na kanapie jak otępiała.
Dał jej to, czego mnie przez lata odmawiał
Tymczasem Henryk apelował do mojego rozsądku i wyrozumiałości, za które zawsze mnie cenił.
– Wiem, że przesadza, histeryzuje, ale zrozum, kocham ją – tłumaczył. – Oczywiście ciebie też na swój sposób zawsze będę kochał. Jesteś moją przyjaciółką, matką mojego syna, wiele wspólnie przeżyliśmy. Jednak wy mnie już nie potrzebujecie, a ona tak. Czuję, że wreszcie dojrzałem do założenia rodziny. Zmieniłem się, mam szansę zostać prawdziwym tatą. Proszę, nie psuj tego, gwiazdeczko. Przecież sama tyle razy mi zarzucałaś, że za mało czasu poświęcam Maksowi…
Potrafił wykręcać kota ogonem! Jednak nie dlatego miałam ochotę krzyczeć. Nie dlatego, że zamierzał dać sprytnej panience to, czego mnie odmawiał przez lata. Nie kierowała mną zazdrość czy zawiść, tylko paraliżujący lęk: co dalej? Dałam się omamić złudnemu poczuciu bezpieczeństwa i teraz przyjdzie mi za to płacić… W wieku czterdziestu dwóch lat nie miałam stałej pracy ani męża. Wygodna stabilizacja okazała się fikcją – i mogłam winić za to głównie samą siebie.
– W porządku – zdobyłam się na spokój. – Załóżmy, że nie stanę ci na drodze do szczęścia. Co proponujesz w zamian? Po tylu latach konkubinatu chyba coś mi się należy.
– Oczywiście – jak się okazało, miał odpowiedź na wszystko. – Już rozmawiałem z prawnikiem. Dostaniesz dom, połowę obligacji i alimenty na Maksa. Oraz moje zapewnienie, że wasza sytuacja materialna na pewno się nie pogorszy. Obiecuję!
Uwierzyłam. Głęboka szczerość w głosie i spojrzeniu kazały mi ufać, że nie zostawi nas na lodzie. Zresztą sama też nie zamierzałam próżnować. „Ograniczę wydatki, poszukam pracy, jakoś się ułoży, nie będę żebrać o pomoc…” – myślałam. O święta naiwności! Studia, które skończyłam wieki temu, wystarczyły, bym mogła uczyć angielskiego w przedszkolu. Dorabiałam tłumaczeniami i korepetycjami, ale to wszystko było kroplą w morzu potrzeb. Miałam dorastającego syna, który zjadał więcej, niż ważył, i dom, którego nie potrafiłam utrzymać. Większość tego, co zarobiłam, szła na rachunki. Po pół roku schowałam dumę do kieszeni i zadzwoniłam do Henryka.
– Sama wiesz, że niemowlak pochłania forsę niczym odkurzacz. Spłacam raty za chatę i mam masę innych wydatków. Poza tym młoda żona sporo kosztuje – wyznał mi bezwstydnie, jakby rozmawiał z kumplem z baru. – W tym miesiącu boję się, że nawet z alimentami może być kłopot.
– Kpisz sobie?! Maks wyrósł z ubrań, potrzebuję też kasy na jego wakacje i podręczniki do szkoły. Skąd mam na to brać?!
– Przecież masz oszczędności.
– Są na czarną godzinę!
– Uznaj więc, że nadeszła, albo sprzedaj dom. Zacznij wreszcie radzić sobie sama. Moja żona uważa, że dość czasu cię utrzymywałem – burknął i szybko się rozłączył.
Jak mógł być taki niesprawiedliwy?! Przecież nie prosiłam o nic dla siebie… W jego oczach już nie byłam wyrozumiałą przyjaciółką, gwiazdeczką, tylko namolną babą, która chce żerować na nim do końca życia!
Jeśli się nie uda, stracimy wszystko
Gdy Maks spytał o wakacje, rozpłakałam się. Ze wstydu. Nie wiedziałam, jak mu powiedzieć, że nas nie stać, aby pojechał na obóz sportowy do Czech. Sam się domyślił.
– Nie przejmuj się tak, mama. Czułem, że do tego dojdzie, i od waszego „rozwodu” zbierałam datki od ojczulka pełnego poczucia winy. Nagrałem też sobie na lato robotę w pizzerii. Dorzucę się do obozu i książek. Poradzimy sobie, tylko już nie płacz…
Dopiero wtedy łzy popłynęły mi jak groch.
– Tak mi przykro, synku! To moja wina, powinnam być bardziej przewidująca…
– Wtedy nie byłoby mnie na świecie – stwierdził z rozbrajającym uśmiechem.
Cholera, był taki dzielny! Zasługiwał na wszystko, a ja nie mogłam mu ofiarować nic prócz miłości. Chyba że…
Miesiąc wcześniej Magda, przyjaciółka jeszcze ze studiów, która właśnie straciła pracę w szkole, zaproponowała mi spółkę.
– Nie mam zamiaru usiąść w kącie i płakać – stwierdziła. – Ciągle wierzę, że znajomość języków to klucz do przyszłości. Zapewniają pracę, lepszy start. Zorganizujmy studium językowe. Kursy przygotowujące dla maturzystów i odświeżające dla doktorantów. Intensywne cykle dla ambitnych. I gwóźdź programu! Tanie miesięczne kursy podstawowe dla wyjeżdżających na saksy: dla pielęgniarek jadących do Szwecji, kelnerek zmierzających do Irlandii i zbieraczy truskawek w Hiszpanii. Wietrzę w tym sporą kasę, ale żeby zarobić, trzeba włożyć. Ja niestety dysponuję masą energii, ale mizernymi środkami. Ty to co innego. Henryk, chociaż drań – co zresztą powtarzałam ci od lat – nie zostawił cię bez grosza przy duszy. Zaryzykujesz?
Powiedziałam, że muszę się zastanowić. Zamierzałam grzecznie odmówić, ale tymczasem odbyłam tę upokarzającą rozmowę z Henrykiem, z której wynikło, że bez niego jestem nikim. Jak mógł tak mnie potraktować?! Nie poznawałam go. Widać przechodził ostre pranie mózgu… Albo to ja byłam naiwna i kompletnie nie znałam faceta, z którym miałam dziecko. Mniejsza z tym, teraz musiałam sama zatroszczyć się o siebie i o Maksa. Wyłożyłam synowi sprawę; powiedziałam, jaką propozycję złożyła mi Magda.
– To są nasze pieniądze, nie tylko moje. Jeżeli się nie uda, stracimy wszystko, łącznie z domem – wyłożyłam karty na stół.
– Czemu miałoby się nie udać? – wzruszył beztrosko ramionami. – Pomysł jest świetny. Magda to istny gejzer, a ty znasz angielski w odmianie oksfordzkiej i jankeskiej. Czuję, że wspólnie dokonacie wiele. Poza tym trafia ci się doskonała okazja, żeby wreszcie utrzeć nosa Heniowi i jego młodej żonce – mruknął z przekąsem.
Zdałam najważniejszy egzamin
Synek znał mnie lepiej, niż sądziłam. Uderzył w czułą strunę, w moje zachwiane poczucie własnej wartości. Więc postanowiłam zaryzykować, zawalczyć. Jak nigdy wcześniej. O naszą przyszłość, o zachowanie domu i niezależność, kładąc na szali wszystko, co miałam. Całe oszczędności. Wóz albo przewóz. Założyłyśmy z Magdą spółkę. Wynajęłyśmy lokal: kilka pomieszczeń w kamienicy. Zatrudniłyśmy lektorów na umowę-zlecenie. Zrobiłyśmy akcję promocyjną w prasie i radiu, dałyśmy konkurencyjne ceny i czekałyśmy na klientów. Przez tydzień gryzłam nerwowo palce, a potem chętni posypali się jak z rogu obfitości.
Nie mogłam uwierzyć, ale popyt był większy nie podaż! Po paru miesiącach musiałyśmy zacząć odmawiać, bo brakowało nam nauczycieli. Sama prowadziłam pięć kursów i zarządzałam finansami. Magda wzięła na siebie promocję i reklamę. Na gwiazdkę dostałyśmy kartki z życzeniami z Norwegii, Hiszpanii, Francji, USA, a na Wielkanoc – nawet z Chin, chociaż chińskiego nie miałyśmy w programie.
Okazało się, że jedna z naszych ambitniejszych kursantek załapała się na kontrakt w Hongkongu, bo znała nieźle angielski, opanowała podstawy niemieckiego i liznęła hiszpański. Wystarczyło. Nazwała nas matkami swego sukcesu. Nigdy wcześniej nie czułam takiej dumy z własnych osiągnięć. Może raz, gdy przytuliłam do serca nowo narodzonego synka.
I drugi raz – teraz, gdy patrzyłam, jak mój duży, dorosły syn przeglądał się w lustrze, szykując się do wyjścia na maturę. W pewnym sensie zdawałam ją wraz nim. Prowadziłam najbardziej oblegany kurs dla licealistów. Język obcy był na maturze obowiązkowy, a trafiali mi się uczniowie z klas z poszerzonym angielskim, którzy mieli problemy ze stroną bierną.
Poza tym umiałam słuchać i wspierać. Henryk był mistrzem monologów i użalania się nad sobą. Już nie zliczę, ileż to razy pocieszałam go, gdy ktoś ośmielił się skrytykować jego pracę, podważyć niewątpliwy talent. Jednak ci młodzi ludzie potrzebowali czegoś więcej niż głaskania po głowie i w przeciwieństwie do Henryka umieli docenić moją pomoc. Ja zaś dzięki nim nabrałam śmiałości, wiary we własne siły. Niezależność była jak narkotyk.
Gdy odezwała się komórka, drżącą ręką wdusiłam guzik z zieloną słuchawką.
– Maks? I co?! Jak ci poszło?
– To ja, Henryk…
– Czego chcesz? – nie siliłam się na subtelności. – Czekam na telefon od Maksa. Zdaje maturę z polskiego, jakbyś zapomniał.
– Pamiętam. Bardzo wiele pamiętam…. – wyczułam w jego głosie dziwny ton. – To był błąd, wiesz. Ona nie jest taka, jak myślałem. Nie jest tobą, za dużo wymaga. Każe mi zmieniać pieluchy i robić w reklamie…
Na chwilę wróciły wspomnienia z czasów, kiedy było nam dobrze, gdy go kochałam i wspierałam z całych sił. Jednak on mnie zdradził! Nie fizycznie, co robił regularnie, tylko gdy zostawił mnie samą i wyparł się wszystkiego, co nas łączyło.
– I dobrze, że cię przycisnęła – rzuciłam sucho. – Nie lubię jej, ale ją rozumiem. Już raz zawiodłeś jako ojciec. Nie zmarnuj drugiej szansy, oni cię potrzebują. Ja i Maks już nie, co sam powiedziałeś. Przestaliśmy czekać i poradziliśmy sobie sami.
Odkładając słuchawkę, uśmiechałam się radośnie. Bo zdałam najważniejszy egzamin: wreszcie uwolniłam się od złego czaru.